30 września 2011

Czasem nasycanie – Barbara Piórkowska „Szklanka na pająki”


Myślałam sobie: to przyszłość, zmieniająca się na moich oczach w teraźniejszość, ma na mnie największy wpływ. Bezpośredni, namacalny, widoczny. Myślałam: to tu i teraz się przemieniam. Przeszłość zaś jest nieruchoma i nie ma takiego znaczenia. A okazuje się, że ona nie zastygła na amen. Jest żywa i wciąż mnie dosięga. Ze swych mroków nieustannie rzuca nowe światło na moje życie. Barwy teraźniejszości miesza ze swoimi odcieniami...

W poprzednim wcieleniu Aleksandra była mężczyzną. Od początku miała dwie pępowiny: tą od matki i drugą, cienką i delikatną, która łączyła ją z lodowcem na Północy. Pierwsze chwile  po narodzinach spędziła w inkubatorze, gdzie dostrzegła Julka, swojego anioła stróża. Babcia z ojcem kłócili się o jej imię, matka dostała depresji poporodowej, a jej rolę przejął dziadek...

Bohaterka prowadzi nas przez swoje życie: dziecięce zabawy, przedszkole, pierwsze znajomości, pobyt w sanatorium, podstawówka, pierwsza miłość, pierwsze spotkanie z malarstwem, rysunki, szkice, pierwsza miesiączka, lekcje matematyki i rosyjskiego, liceum, bunt, matura, choroba babci, Akademia Sztuk Pięknych... Znamienne obserwacje, silne doznania, momenty zapisane w wieczności pamięci.

Strona po stronie Ola kreśli z słów własny portret: całościowy i dogłębny. Rzeczywisty i wyabstrahowany. Realistyczny i surrealistyczny. Fizyczny i metafizyczny. Utkany z nieokiełznanej i przedziwnej wyobraźni dziewczynki i dojrzałych refleksji kobiety. Artystka obrała właściwą perspektywę: autoironiczną i pogodną, przekorną i wyrozumiałą.

„Gdzie jest ukryta miłość, w jakim szklanym naczyniu? W dzbanku, z którego nalewa się obficie, w starożytnej szklance z czasów socjalizmu, co parzy w ręce metalową obudową, w kieliszku do wódki, szybko napełniającym się i szybko pustym. No, gdzie się chowa”[s. 135]*.

„Uczyniłeś moje oczy, napełniłeś mnie barwami nieba, ziemi, powietrza i ognia. Jestem już całkowita”[s. 137].

„Szklanka na pająki” opowiada o ludzkiej niekompletności, którą dopełniają poszczególne momenty życia. Człowiek szuka siebie i odnajduje kawałek po kawałku. Uświadamia, poznaje, zyskuje  coraz większą samowiedzę. Dobiera własne odcienie do swego życia. Takie, które wydobędą z go nijakości. Otaczająca  szarość domaga się wyrazistych barw - choćby to miała być czerń.

„To nie jest tak, że wszystkie rzeczy się kończą. Czas płynie i zamyka niektóre bramy, mnie na przykład zamknął ich bardzo dużo. Zostawia jednak coś na oścież otwartego, co się nie daje przesłonić żadną barwą, nawet czarną”[s. 159].

To historia o tym, jak nasyca nas czas. O błogosławionych reminiscencjach. Przeszłości, która wyróżnia, naznacza. Kreśli rysy na naszym portrecie. Ale także o tym, że to my jesteśmy pryzmatem zdolnym rozłożyć szary promień ma tęczę. O tym, jak dojrzeć do pogodzenia się z przemijaniem, brakiem, śmiercią, nieznośnym, nie pasującym do niczego samym sobą. O potrzebie znalezienia szkiełka, jakie pozwoli nam spojrzeć na życie pogodnie, dojrzale, bez złudzeń.

Przeszłość wciąż jest obecna. Moje teraz składa się ze wszystkich dni przeszłych. Z chwil, co minęły, lecz pozostawiły ślady w środku. Wciąż mnie zmienia – odkształca, prostuje, nagina, unosi. Wpływa na wybory i uczucia. Jestem jej owocem, a ona wieczną pogodą: słońcem, w którym dojrzewam lub deszczem, w którym więdnę. I nie jest to bezwzględny determinizm. Raczej bogactwo, z którego czerpię dobre rady.

Ta niewielka objętościowo książka (można by ją przeczytać w jeden wieczór) nie dała mi się szybko pochłonąć – to ona pochłonęła mnie i zatrzymała na dłużej. Wpadłam w jej środek, lepki jak pajęcza sieć, pełen osobliwych metafor, niełatwej symboliki, a jednocześnie prosty, bliski, bezpiecznie znajomy, już doświadczony.

Bo to książka poetycka, a więc niewyczerpana. A, jak wiadomo, dobrej poezji za pierwszym razem do końca wyczerpać nie sposób.

A to zdanie: "Najlepiej robić zapasy błękitu wcześniej"[s. 95] - to zdanie jest "moje"... :)

Barbara Piórkowska, Szklanka na pająki, wyd. Nowy Świat, Warszawa 2010.

*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Nowy Świat
okładka: miękka
ilość stron: 168
moja ocena: 5,5/6
skąd: egzemplarz recenzyjny. Dziękuję Joli za recenzję, która wciągnęła mnie w świat tej książki na długo przedtem, zanim miałam okazję go poznać.

20 września 2011

O niewymierności duszy – Paolo Giordano „Samotność liczb pierwszych”


Zetknięcia ze światem mogą być dwojakie: w postaci zbliżeń albo zderzeń. Te pierwsze z reguły są przyjemne, ciepłe, oczekiwane. Te drugie – bolą.

Alice w dzieciństwie uległa wypadkowi, w wyniku którego kuleje. Mattia nosi w pamięci bardzo traumatyczne przeżycie z dzieciństwa, związane ze swoją siostrą bliźniaczką. Dwójka bohaterów, których codzienność pozbawiona jest radości. Towarzyszy im stagnacja. Brak motywacji. Przytłaczające wspomnienia ciążące nawet po latach. Kompleksy powodujące ślepe podążanie za resztkami nieszczerej akceptacji ze strony rówieśników. Wrogie nastawienie do samych siebie. Destrukcja i spustoszenie. Zwrot przeciwko sobie samym i bliskim. Ucieczka w jedyną bezpieczną przystań - samotność.

Od czasu do czasu ich słońce i gwiazdy w ruch wprawia miłość i ,choć oboje o tym wiedzą, bardzo boją się ją nazwać i podążyć wyznaczonym przez nią torem. To samo uczucie zbliża ich i oddala. Są jak gwiazdy widziane na nieboskłonie z naszej perspektywy, nieuwzględniającej trzeciego wymiaru niebieskich map: niby obok siebie, blisko, a w rzeczywistości – lata świetlne.

Dla Mattia matematyka okazała się jedynym bezpiecznym skrawkiem rzeczywistości w przeciwieństwie do tej realnej, w jakiej przyszło mu istnieć. Jest jedynym miejscem, jakie rozumie, nad którym pasuje i w którym czuje się pewnie. Także znajomość z Alice widzi poprzez liczby.

„Liczby pierwsze dzielą się tylko przez 1 i przez siebie. Stoją na swoich miejscach w nieskończonym szeregu liczb naturalnych, ściśnięte, jak wszystkie, między dwiema innymi liczbami, ale mają w sobie coś, co różni je od innych. To liczby podejrzliwe i samotne (...)”[s. 139]*.

Tak, rzeczywistość jest wymierna. Świat widziany przez pryzmat matematyki z pewnością jest doskonały. Tu wszystko można obliczyć: odległości, wymiary, kąty i powierzchnie. Przestrzeń i czas. Wystarczy wstawić je w odpowiednie wzory i jednostki. Wystarczy znać odpowiednie zasady i prawa rządzące liczbami. Wraz z innymi naukami ścisłymi  matematyka wyjaśnia przeróżne obszary rzeczywistości: od muzycznych interwałów i zasad stabilności wielkich budowli aż po odpowiednie proporcje składników budyniu czekoladowego. Od ruchu planet po prawidłowy rytm serca. Z jednym wyjątkiem – zasadniczym.

Niewymierna jest ludzka dusza. Uczucia - niepoliczalne. Psychika człowieka nie zawsze podlega regułom logiki. Porządek cyfr ginie w naszych wewnętrznych ciemnościach. Ich nie obejmie doskonały język matematyki. Nie istnieje żadne jasne równanie na życiową niewiadomą, na niepewność. Nie sposób zastosować kwantyfikatorów dla naszych zachowań. Życiowa zmienna jest niewyznaczalna. Ani człowiek, ani jego życie nie podlegają regułom logiki. W życiu po prostu czasem zdarza się coś absurdalnego. 

Chłopak nie pojmuje nieprzystawalności tych dwu obszarów; nie dostrzega błędu tkwiącego w jego porównaniu jego relacji z Alice do liczb. Nie uwzględnił w nim siebie - swej własnej wolnej woli, pragnień i uczuć. Uciekł sam przed sobą.

„W końcu gigantyczna czerwona kula, niczym rozżarzona bańka, oderwała się od morza. Przez chwilę Mattia myślał o obrotowym ruchu gwiazd i planet, o słońcu, które wieczorem zniża się w miejscu, które teraz znajdowało się za jego plecami, a rano podnosi w punkcie, na który spoglądał. Każdego dnia, do morza i z morza, niezależnie od tego, czy on patrzył, czy też nie. Czysta mechanika, zachowanie energii i momentu pędu, siły, które się równoważą, odśrodkowe i dośrodkowe, ruch po trajektorii, która nie może być inna niż jest”[s. 327].

"Samotność liczb pierwszych" to książka o świecie martwym, pustym i bezdusznym. Odartym z metafizyki, sprowadzonym do materii oraz o powstawaniu takiego świata. Rodzi się z cierpienia. Jest twardy, kanciasty, szorstki i chłodny. Nieprzyjemny, pełen zderzeń. Sprowadzony do „czystej mechaniki”, którego nie wprawia w ruch żadna miłość (bo przecież miłość jest tym, co porusza).

To książka o dążeniu do równowagi. Poczucie wartości Alice w największym stopniu zależne jest od odpowiedniej sylwetki, czyli odpowiednio szczupłej sylwetki. Takiej, która rekompensowała jej kalectwo. Dziewczyna pragnie równowagi: zniwelowania dysproporcji swojego ciała. Do równowagi dąży także Mattia. Jego olbrzymie poczucie winy domaga się odpowiedniej kary. Dlatego chłopak wciąż ma pocięte dłonie i nadgarstki...

Jakkolwiek podle to brzmi - cierpienie wyróżnia spośród innych (i nie chodzi mi o żadne pokrzepienie serc). „[Mattia] podejrzewał też, że i one [liczby pierwsze] wolałyby nie różnić się od innych, być zwykłymi liczbami, tylko że z jakiegoś powodu nie potrafiły”[podkr. A.D.][s. 21].

Poruszająca historia samotności i osamotnieniu. Bolesnej oczywistości świata – obojętnego, niewzruszonego. O zderzeniach i zbliżeniach.

Warto.

Paolo Giordano, Samotność liczb pierwszych, tłum. Alina Pawłowska-Zampino, wyd. W.A.B., Warszawa 2010.

*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: W.A.B.
tytuł oryginału: La solitudine dei numeri primi
język oryginału: włoski
okładka: twarda z obwolutą
ilość stron: 336
moja ocena: 5,5/6
skąd: z biblioteki. A zachęciła mnie do tego recenzja Paidei (dziękuję! :)).

17 września 2011

Życie jest opowieścią. A opowieści są wieczne - Eduardo Mendoza "Niewinność zagubiona w deszczu”


"Niewinność zagubiona w deszczu" to tego rodzaju lektura, przy której intuicyjnie wyczuwamy, że mamy do czynienia z wielkim pisarstwem, ale nie bardzo umiemy podać powody, wedle których jest ono wielkie.

Bo czy naprawdę chodzi tutaj o uwiedzenie zakonnicy przez rozpustnego, chytrego dziedzica? Czy chodzi tylko o samą akcję (za którą podążałam zachłannie w ciągu jednego, niedzielnego popołudnia)? I... dobrze: przyznam się Wam do tego: napaliłam się na rozbuchane sceny erotyczne. Zrobił mnie Mendoza w konia i bynajmniej nie zawiódł, ale wywołał śmiech najszczerszy z tych moich oczekiwań głupich!

O akcji nieco dokładniej: młoda, ambitna siostra Consuelo, mianowana nową przeoryszą wspólnoty zakonnej w San Ubaldo de Bassora, prowincji Barcelony, pragnie pozyskać środki na przekształcenie starego szpitala w ośrodek opieki społecznej. W tym celu przybywa do posiadłości Augusto Aixelà de Collbató, potomka starego rodu posiadaczy ziemskich o znacznym majątku, mieszkańcom znanego z rozwiązłości. Spotkania te zapoczątkują lawinę zdarzeń, na którą nałożą się jeszcze inne okoliczności. Okoliczności wcale nie łagodzące, a zaogniające akcję. Bo w górach akurat grasuje mściwy rozbójnik ze swoją bandą. A służby meteorologiczne zapowiadają bardzo gwałtowną wichurę... 

W czasie czytania trudno mi było oprzeć się wrażeniu, że ta opowiastka jest tylko pretekstem do wyrażenia czegoś innego. Czytelnik, który od akcji będzie oczekiwał zbyt wiele, może się zawieść. Najciekawsze ukrywa się pod osnową zdarzeń: w sercach bohaterów, a może tylko w jednym, które wyjawi nam swoją historię.

Urocza jest konfrontacja barwnej wyobraźni z rzeczywistością zwyczajną i nikogo nie dziwiącą. Urzekająca  ta ludzka skłonność do nadinterpretacji pewnych zdarzeń, wyolbrzymiania ich, ubarwiania. Może niektórzy uznają ją za śmieszną, a przez autora – ośmieszoną, ale ja odebrałam ją jako uroczą właśnie. Bo mimo kpiarstwa autora – z konwencji melodramatycznej, sentymentalnej, słodkiej, ckliwej – dostrzegłam w  opowiadaniu coś jeszcze, co nawet trochę wzrusza.

Jest to książka o tworzeniu opowieści – z własnej, indywidualnej perspektywy (nawet jeśli miała by być ona wyświechtana i banalna). Opowieści pięknej, atrakcyjnej, pełnej zwrotów akcji i niespełnienia. O tęsknocie za próbą wpisania się w odwieczne narracje, bo one są tym, co trwa; pozostałością pozbawioną niedoskonałości. To także książka o pragnieniu bycia bohaterem (wszak każda opowieść ma bohatera): człowiekiem w środku świata, co normalnie obojętny i niewzruszony kręci się tylko wokół własnej osi...

I może jeszcze „Niewinność...” to książka o nas, czytelnikach i naszych oczekiwaniach – czasem przesadzonych. O naszym nastawieniu do lektury. O tym, jak czasami zapominamy, że, aby książka była dobra, nie może być zbyt nieprawdopodobna. Aby była wartościowa, czasem musi być po prostu – zwyczajna. Bo życie też jest raczej zwyczajne. Nie tak powieściowe, jakbyśmy pragnęli.

Nie wiem, jak Wy, ale ja pragnę więcej Mendozy. Bo było to moje pierwsze spotkanie z jego twórczością. Polecicie coś szczególnego?

Eduardo Mendoza, Niewinność zgubiona w deszczu, tłum. Zofia Wasitowa, wyd. Znak literanova, Kraków 2011.

wydawnictwo: Znak literanova
tytuł oryginału: El ano del diluvio
język oryginału: hiszpański
okładka: twarda (zresztą prześliczna)
ilość stron: 136
moja ocena: 5/6
skąd: wygrywajka na fb w konkursie magazynu "Bluszcz" :)

7 września 2011

„Zaszedłszy w las istnienia”[1] – Erlend Loe „Doppler“

Bohater tej książki, jak już kiedyś ktoś napisał, w życia wędrówce na połowie czasu, straciwszy z oczu ślad niemylnej drogi, w głębi ciemnego znalazł się lasu. Tylko on się tam znalazł z własnej, nieprzymuszonej woli. Właściwie to się tam przeprowadził. Zamieszkał...

Wszystko przez ten upadek z roweru pewnego wiosennego dnia – w lesie właśnie. Po nim już nic nie było takie same Leżąc obolały wśród wrzosów, poczuł spokój i ciszę, jakich nie doznał od lat. „Kłębowisko najróżniejszych pogmatwanych uczuć i myśli, i obowiązków, i planów gdzieś zwyczajnie zniknęło. Nagle wszystko wypełnił las”[2]. Kiedy tak leżał, myślał jeszcze o tym, że jego ojca już nie ma, że właściwie wcale go nie znał i że nie poczuł niczego szczególnego, gdy matka zawiadomiła go o jego śmierci[3].

Andreas Doppler, „nieszczęśliwy człowiek współczesny”[4], zamieszkał więc w namiocie. Żyje z wymiany towarowej, kradzieży i dobrodziejstw lasu. Zaprzyjaźnia się z młodym łosiem, który pozostał z nim po tym, jak zabił jego matkę. Od czasu do czasu schodzi do cywilizacji: odwiedza miasto, by się wymienić (wymiana handlowa musi powrócić!) albo coś pożyczyć/ ukraść. Poznaje przy tej okazji ciekawych ludzi, którzy także nie potrafią sobie poradzić z przytłaczającą rzeczywistością. Buduje totem na cześć ojca i ostentacyjnie kultywuje nicnierobienie. Krytycznie patrzy na swoje życie. Wciąż uzasadnia, dlaczego postanowił je zmienić.

"Tu na górze nie jestem narażony na innych ludzi i inni ludzie nie są narażeni na mnie. Nie dosięgnie ich mój sarkazm i moja złośliwość, a mnie ich ambicje i głupota. Moim zdaniem to dobry układ. Poza tym ćwiczę się w samotności. Uczę się z nią żyć. Jak kiedyś mój ojciec"[5].

Autor posłużył się figurą szaleńca-mędrca, który sam siebie wykluczył ze społeczeństwa. Uciekł od cywilizacji, od współczesnego świata opętanego konsumpcjonizmem i wszystkiego, co się z nim wiąże: wyścigu szczurów, owczego pędu, bezmyślnego małpowania, manii posiadania, bezkrytycznej aprobaty marnych propozycji; zgody na sterowanie ludzkim życiem.

Podobną bohaterką była Julie z „Muleum”, której wykluczenie sięgało jeszcze dalej, bo ze świata w ogóle. Erlend Loe lubi chyba takich bohaterów. Bo to mocne, wartościowe osobowości, które do nas krzyczą, że w tym szaleństwie jest metoda! I nie chodzi tu o to, by przeprowadzać się do lasu (albo, jak w przypadku Julie, pragnąć śmierci). 

Doppler po prostu usiłuje nam powiedzieć, że w życiu nie jest najważniejszy kolor posadzki w łazience, szóstka z projektu szkolnego, przyjęcia urodzinowe dzieci, zakupy w galeriach handlowych, kariera, pieniądze. Nie mogą zdominować życia. Ważna jest bliskość, zrozumienie. Spokój, cisza. „Umiejętność przekraczania granic, zamiast stania na ich straży”[6]. Odwaga do potrząśnięcia gałęzią, na której się siedzi, do podcięcia jej nawet[7]. Do przekraczania siebie, otwierania się na nieznane. Wypełnianie własnej wewnętrznej pustki...[8].

Mówi coś podobnego do tego, co Rainer Maria Rilke napisał wierszem:

Kimkolwiek jesteś : wyjdź dziś wieczorem
z twego pokoju, w którym wszystko znasz; 
najbliższy dla oddali jest twój dom:
kimkolwiek jesteś. 
Oczami zmęczonymi, które ledwie
uwalniają się od starego progu,
podnosisz z wolna stare drzewo
i stawiasz je samotne, smukłe na tle nieba.
I uczyniłeś świat. I ten jest wielki
i jak słowo, co jeszcze w milczeniu dojrzewa.
I w miarę jak sens jego obejmujesz, 
oczy twe czule odłączają się od niego...

[tłum. M. Jastrun]
...............................

Zdaje się mówić podobnie jak Rilke - lecz oczywiście nie tak dostojnie. Mówi zwyczajnie. Prosto z mostu.

Specyficzny jest humor Loe. Nieoczywisty, podejrzany, kłopotliwy (chcę się roześmiać, a nie wiem, czy wypada). Absurdalny. Czasem śmiertelnie poważny. Smutkiem podszyty. Lekko i niepostrzeżenie wprawia w zaniepokojenie. Zawstydza troszkę. Bo, śmiejąc się przy tej lekturze, mam takie poczucie, że – jak już kiedyś ktoś napisał – z siebie samej się śmieję. Ale jest i śmiech szczery, nieunikniony. Nie obejdzie się bez niego podczas tych wszystkich konfrontacji oryginalnego bohatera z tak zwaną normalną rzeczywistością.

Doppler powiedziałby, że jestem „obrzydliwie ambitna”, gdy tak się staram o nim pisać i pisać.  Od ambicji trzeba się trzymać z daleka. Dlatego już kończę. Na szczęście tuż za płotem mam las. Więc, gdyby długo mnie nie było, wiecie, gdzie mnie szukać. 

Erlend Loe, Doppler, tłum. Milena Skoczko, wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2006.

[1] – M. Jastrun, Jedno życie
[2] - Erlend Loe, Doppler, jw., s. 20
[3] – jw., s. 24
[4] – jw., s. 114
[5] – jw., s.35
[6] – jw., s. 117
[7] – jw., s. 124
[8] – por. jw., s. 131.

wydawnictwo: słowo/obraz terytoria, seria: Terytoria Skandynawii
tytuł oryginału: Doppler
język oryginału: norweski
okładka: broszurowa klejona
ilość stron: 140
moja ocena: 5/6
skąd: egzemplarz recenzyjny od wydawnictwa słowo-obraz/ terytoria.