30 listopada 2011

„Trzeba sobie powiedzieć: to także moja sprawa”[1]. Między absurdem mowy i jej koniecznością - Wojciech Tochman „Dzisiaj narysujemy śmierć”

Apokalipsa nie dzieje się nagle. Daleko wcześniej ma  niepokojące zapowiedzi, złowieszcze znaki. Apokalipsa nie mija. Ma  nieodwołalne następstwa, ślady nie dające się zatrzeć. Apokalipsa na zawsze zmienia świat. Trwa.

„Zapisuję każde słowo, które ktoś kiedyś tutaj przyniósł. Ktoś, kto przeżył i znał codzienne szczegóły. Jestem mu wdzięczny, bo zrobił to także dla mnie. Bym się dowiedział i zrozumiał, że tego, co tutaj widzę, nie wolno mi zatrzymywać dla siebie. Bym potem opowiadał i tego, co teraz notuję, nie poddawał żadnej cenzurze.”[2]

Jak mówić o tym, na co brakuje słów...? Pozwalamy  grzęznąć im w gardle, świadomi ich niemocy. Mają porządkować świat, być nośnikiem sensu. Wobec cierpienia – maleją. Stają się bezradne, zbędne. Ryzykowne. Mogą pomniejszyć, spłycić, niewybaczalnie uładzić. Zmienić się w sumienie, przynieść fałszywą ulgę, zbyt łatwe rozgrzeszenie.

Jak milczeć o tym, co krzyczy...? O tym, patrząc na co trzeba zamknąć oczy, by nie oszaleć? Jak milczeć o tym, o czym powinien dowiedzieć się cały świat? Jak milczeć wobec prób „wymazania, zatarcia, unicestwienia”[3] apokalipsy? No, jak...?

Jak mówić o tym, co wydarzyło się w Rwandzie w 1994 roku? Jak o tym milczeć...? Gdzie leży granica między absurdem a koniecznością mowy? Jej błogosławieństwem i okrucieństwem?

Wbrew wszelkim teoriom cierpienie jest bezsensem. Samo w sobie. A o ileż bardziej absurdalne, niepojęte i przytłaczające jest zorganizowane, zaplanowane i wyrachowane zadawanie go człowiekowi przez człowieka.

„Słucham i myślę: o czymś bardziej okrutnym już pewnie nigdy nie usłyszę, nic bardziej okrutnego człowiek na pewno wymyślić nie zdołał. Ale nie. To, o czym słyszę dzisiaj, jest niczym wobec tego, o czym usłyszę jutro. To, o czym piszę teraz, jest niczym wobec tego, o czym napiszę później”[4].

Przechodzę z Autorem przez to nieludzkie stopniowanie, przemierzam kolejne kręgi piekła - aż do samego dna. W czasie lektury nie można zamknąć oczu. Tekst mnie przytłacza, pustoszy, rozrywa na kawałki (jestem wrażliwa, mój organizm nie toleruje drastycznych scen).

A jednak Tochman napisał tyle, ile trzeba. Nie ma tu ani jednego niepotrzebnego słowa. Nie pozostawił mnie samej w obliczu strachu, okrucieństwa, bestialstwa. Dzieli się swoimi wątpliwościami, przerażeniem, słabością. Utwierdza w normalności mojej reakcji. Daje odwagę, żeby czytać dalej.

„Wszedłem do domu umarłych, do którego nikt mnie nie zapraszał. Chciałbym się już wycofać, nie przeszkadzać.”[5].

Tutaj nie chodzi tylko o wstrząsający opis masakry. Autor szuka, docieka, analizuje, próbuje wyciągać wnioski. Odtwarza mechanizmy nienawiści. Znajduje przyczyny i konsekwencje ludobójstwa. Spotyka się z ofiarami, katami i świadkami. Stara się odnaleźć choć odrobinę sensu w ogromie beznadziei. Namiastkę logosu w otchłani piekła. I już same te starania - to wiele. To wszystko, co można było napisać.

Wiedziałam, czego spodziewać się po Wojciechu Tochmanie. Jego poprzednie reportaże czytałam ze ściśniętym gardłem i zaciśniętymi pięściami. A ten zburzył cały mój świat.

Świadomość, którą zyskałam dzięki tej książce – boli. Ale z całego serca dziękuję Autorowi za ten ból. Bo dzięki niemu stałam się świadkiem. Otrzymałam uprawnienia, by móc świadczyć o tragedii, choć nie rozmawiałam z ani jednym dzieckiem, które oglądało śmierć swoich rodziców, choć nie spojrzałam w oczy ani jednej zgwałconej kobiety, choć moja noga nie dotknęła ziemi, na której rozkładały się martwe ciała, choć nie przekroczyłam progu szkoły w Murambi, gdzie...

Wojciech Tochman, Dzisiaj narysujemy śmierć, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010.

[1] - jw., s. 92,
[2] – jw., s. 13,
[3] – por. jw., s. 75,
[4] - jw., s. 16,
[5] - jw., s. 129.

wydawnictwo: Czarne, seria: Reportaż
okładka: twarda
ilość stron: 152
moja ocena: brak. Ta książka nie mieści się w żadnych kategoriach oceny. Jest ponad nimi.
skąd: z biblioteki.

25 listopada 2011

moje pierwsze międzyblogowe wygrywajki

Zazwyczaj na blogu nie prezentuję stosów - z prostej przyczyny: biorąc pod uwagę ilość moich recenzji, blog szybko zmieniłby się w blog o stosach i stosikach, zamiast być blogiem recenzyjnym :).
Dziś jednak postanowiłam zrobić wyjątek i się pochwalić - ponieważ szczęście sprzyjało mi w losowaniu. A w losowaniach zazwyczaj nie mam szczęścia :)
"Zapasy z życiem" wygrałam u Edith, a "Prowadź swój pług przez kości umarłych" u Stayrude

Dziękuję Wam, dziewczyny, za wspaniałe przesyłki! 
^_^

22 listopada 2011

Tylko wiedza może nas uratować! – John Connolly „Wrota”

Bywa że: komedia jest śmieszna, ale uboga fabularnie; horror straszny, lecz płytki; a nauka, jak to nauka – konieczna, trudna i nudna. U Connolly`ego jest inaczej.

Naukowcy kontrolujący działanie Wielkiego Zderzacza Hadronów są świadkami czegoś niebywałego. Za jego pośrednictwem do naszego świata przedostaje się tajemnicza, nieznana naukowcom energia. W tym samym czasie w piwnicy budynku przy alei Crowleya 666 czwórka znudzonych życiem ludzi postanowiła urozmaicić sobie wieczór seansem spirytystycznym. Czytelnik niebawem przekona się że „przyzywanie demonów i eksperymentowanie z zaświatami nie jest godne polecenia”[s. 33]*. Z pomocą energii zderzacza dochodzi do otwarcia wrót piekła. Szczelina staje się coraz większa, by ostatecznie doprowadzić do najgorszego... Świadkiem tego, co wydarzyło się w piwnicy państwa Abernathy jest jedenastoletni Samuel Johnson oraz jego pies, jamnik o imieniu Boswell. Świat jest w niebezpieczeństwie, a chłopakowi nikt z dorosłych nie chce uwierzyć w jego opowieść...

Zazwyczaj unikam tego typu powieści i gdybym zapoznała się z opisem z okładki „Wrót” szybko odłożyłabym ją na półkę. Ponieważ jednak nazwisko Johna Connolly`ego jest mi już znane, z miejsca zdecydowałam się na lekturę i recenzję. Warto było.

Ostentacyjnie ograny, wyświechtany temat spotyka się z interesującą, niebanalną realizacją. Przede wszystkim – bogata narracja. Z jednej strony zdystansowana, ironiczna (ale jakże ciepła), z drugiej strony – pełne zaangażowanie (w końcu chodzi o ratowanie świata!). Z jednej strony realizm i pełna powaga: rozbuchana makabra, ohyda, całkiem sugestywne opisy pełne grozy (w końcu to Connolly z „Księgi rzeczy utraconych”, po której miałam koszmary), z drugiej - urocza parodii konwencji (fantastycznej, horroru).

No i "trzecia" strona mocno zajmująca czytelnika: nauka. Wątek naukowy zgrabnie splata się z fantastycznym, co sprawia, że czytelnik siłą rzeczy wgłębi się w ten pierwszy, bez którego pełne zrozumienie powieści jest niemożliwe. Nie miałam poczucia żadnego odstawania od siebie tych dwu płaszczyzn, żadnego zgrzytu stylistycznego. W ten sposób można dowiedzieć się ciekawych rzeczy na przykład o: powstaniu Wszechświata, bozonie Higgsa, zwanym czasem „boską cząstką”, ciemnej materii, czarnych dziurach, tunelach czasoprzestrzennych. Docere et delectare!

"Być może po drugiej stronie czarnej dziury znajduje się coś fascynującego, jednak szanse, byście mogli to komukolwiek zrelacjonować, są znikome. Pole grawitacyjne czarnej dziury podlega dramatycznym zmianom, więc w czasie, kiedy będziecie myśleć: O rany, czarna dziura. Co za ciekawe i zakręcone zjawisko. Nie mogę się doczekać, by o wszystkim opowiedzieć naukowcom! - wasze ciało zostanie rozdarte na strzępy, a następnie sprasowane w nieskończenie gęsty punkt"[s. 108].

Narrator mocno zaznacza swoją obecność. Nie tylko relacjonuje nam wydarzenia ze świata przedstawionego i opisuje uczucia bohaterów, ale wtrąca swoje komentarze, dygresje i co najsmakowitsze – liczne przypisy. Jest to ciekawy zabieg bardzo urozmaicający lekturę. Bo nie są to nudne, bezduszne wywody, ale żywe, zabawne, zrozumiałe uzupełnienia cierpliwego nauczyciela, wiele wnoszące w treść.

No dobrze, docere, delectare, a movere? Tego nie jestem do końca pewna, bo to bardzo indywidualne, subiektywne doświadczenie czytelnicze. Były nieliczne momenty, w których książka zmusiła mnie do ważkich refleksji. Autor ciekawie przedstawia naturę zła.

Znajdziemy tu więc i śmieszność, i grozę, i ciekawość, i napięcie, i przygodę, i jeszcze atrakcyjnie podaną fizykę i filozofię. John Connolly udowodnił, że komedia wcale nie musi wykluczać wciągającej fabuły i odbierać przyjemności poznawania dalszego ciągu, horror nie musi być tylko banalnie przerażający – może poruszać wartościową problematykę, a przekazywanie wiedzy nie musi być drętwe.

Umiejętnie łącząc konwencje i style, autor sprawił, że poszczególne gatunki wzbogacają się wzajemnie, dając świetny efekt – powieść mądrą, barwną, wyważoną, o równo rozłożonych akcentach, w której każdy znajdzie coś dla siebie.

I brawa dla tłumacza! Wielkie!

John Connolly, Wrota, tłum. Elżbieta Gałązka-Salamon, wyd. Niebieska Studnia, Warszawa 2011.

*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Niebieska Studnia
tytuł oryginału: The Gates
język oryginału: angielski
okładka: miękka
ilość stron: 300
moja ocena: 5/6
skąd: egzemplarz recenzyjny.

8 listopada 2011

Nie w każdym domu jest Dom* – Anne B.Ragde „Raki pustelniki”

Dom, w którym nie ma rodzinnego ciepła. Życie, w którym nie ma radości, głębi. I nadzieja, która nigdy nie poprzestaje na tym, co jest. Co wciąż popycha do przodu, do poszukiwań, zmian na lepsze.

------ tu może być leciutki spoiler -------
[Po pogrzebie Anny jej synowie i wnuczka wracają do swoich domów. Życie toczy się dalej i niesie ze sobą nowe wyzwania. Tor ma problemy z gospodarstwem. Jego córka, Torrun,  w związku z tym zostaje postawiona przed trudnym wyborem; zakochuje się także w pewnym mężczyźnie. Kobieta pojawia się również w życiu Margida. A Krumme, partner Erlenda, pragnie dziecka.

„Myślał o tym, o co spytał go Krumme, czego właściwie się obawia, co go tak przeraża w perspektywie zostania ojcem. Znał odpowiedź: Nie miał żadnego dzieciństwa do przekazania dalej, jego własne dzieciństwo zostało zbudowane na kłamstwie. Nie miał nic do ofiarowania, był niczym (...)[podkr. A. B. R.]”[1]**.]
--------------------------- koniec leciutkiego spoilera ------------------------------------ 

Każdy z nich [tj. bohaterów] ma własny plan. Ale po ich ostatnim spotkaniu i całym ciężarze rodzinnej tajemnicy, jaka spadła na nich w poprzednim tomie, codzienność wydaje się inna. Bogatsza w świadomość, że trzeba stawić czoła temu, od czego uciekali; że Ci, od których się odwrócili są w potrzebie i należy ich wesprzeć. Mają rodzinę. Przeszłość domaga się głosu, nie daje się już tak łatwo marginalizować. Okazuje się także, że można żyć inaczej, marzyć, mieć prawo do radości, przyjemności, uśmiechu.

Sama w sobie fabuła jest dla mnie przeciekawa. Głęboko sięgający rozłam w rodzinie, której członkowie są zmuszeni do stawienia czoła zupełnie nowej rzeczywistości. Zostają wypchnięci ze swych kryjówek, twierdz, samotnych wysp, wytrąceni z bezpiecznych ról. Muszą zrewidować swoje poglądy, zmienić podejście – a to czasem wiąże się z przewróceniem do góry nogami całego ich świata, budowanych mozolnie przez lata „spokojnej rutyny i bezpieczeństwa”[2]**.

I przedstawienie fabuły zasługuje na brawa. Narracja niedookreślenia i nienazwania. Pozostawienia czytelnikowi swobody, możliwości cichego dopowiadania. Brak bezpośredniości, dosłowności w przedstawianiu, nazywaniu, opisywaniu. Sedno skrywane między słowami. Nawet to, co wypowiadają bohaterowie – głośno i w myślach – znaczy coś innego.

Z wielką swobodą autorka zagląda do psychiki bohaterów, śledzi tory ich myśli i wyobraźni. Próby ucieczki od prawdy, pomniejszenia tego, co bolesne, by za wszelką cenę podtrzymać iluzję normalności. Czytelnik obserwuje zderzanie się punktów widzenia, odczuwa napięcie wynikające z wiedzy o tym, o czym nie wie jeszcze bohater oraz ze znajomości jego charakteru. To rzadki, wyrafinowany walor, czyniący tekst bardzo atrakcyjnym.

Przedstawiając losy rodziny Neshov, Anne B. Ragde tworzy bardzo realistyczny świat, w którym czytelnik jest obecny - w czasie lektury i jeszcze długo po niej. Jest tam – wśród bohaterów, zna ich jak bliskich lub znajomych, rozumie ich, dziwi im się, lubi ich lub nie (u mnie wszyscy zyskali zrozumienie i wielką sympatię) - a nawet jest trochę nimi samymi.

Nie pamiętam, która książka zawładnęła mną tak mocno i  tak głęboko przeniosła w inną rzeczywistość. I z tak zdumiewającą wiernością pokazała, jak wielkim wyzwaniem bywa dla człowieka najzwyklejsza, smutna, trudna codzienność. Jak heroiczny może być jej trud. Jak bardzo może ranić i przytłaczać. Jak ważny i potrzebny jest w takim świecie drugi człowiek.

Powieść nie pozwala na przyjęcie jednej, wygodnej perspektywy i spokojną lekturę. Ona angażuje, trzyma w napięciu, niepewności, w zniecierpliwieniu – jak na coś zareagują, jak to przyjmą, jak odbiorą.

Tytułowe raki pustelniki, które rodzą się nagie, by całe życie szukać muszelek-domów i wciąż zmieniać je na nowe, kiedy dorosną – są metaforą losów członków rodziny Neshov. Oni także muszą odnaleźć swoje domy, mimo że już je posiadają. Są bowiem domy, w których nie ma Domu.

Są także książki, w których można zamieszkać. „Ziemia kłamstw” i „Raki pustelniki” zdecydowanie do nich należą. Wyczekuję tomu trzeciego – bardzo, bardzo niecierpliwie.

Anne B. Ragde, Raki pustelniki, tłum. Ewa M. Bilińska, t. 2., wyd. Smak Słowa, Sopot 2011.

**[1] – jw., s. 132,
[2] – jw., s. 5.

*Za możliwość wykorzystania cytatu serdecznie dziękuję księdzu Mieczysławowi Puzewiczowi.

wydawnictwo: Smak Słowa, seria: Kontynenty
tytuł oryginału: Eremittkrepsene
język oryginału: norweski
okładka: twarda
ilość stron: 296
moja ocena: 6/6
skąd: za egzemplarz recenzyjny dziękuję wydawnictwu Smak Słowa.

5 listopada 2011

W poszukiwaniu utraconej siebie – Anna Janko „Dziewczyna z zapałkami”

Wspomnienia są nie tylko tym, co stało się w naszym życiu, co nam się przydarzyło. Wspomnienia to także dawni my. Tacy zupełnie inni niż teraz. Pozostawieni za ciemną zasłoną czasu...

„Gdy przewracam kartki wstecz i odczytuję te swoje zapiski, to jakbym zapalała zapałki w ciemności. Obrazki, scenki z życia wyłaniają się z mroku na chwilę i gasną razem z wątłym płomykiem. Ale przecież są zatrzymane i znów mogę rozpalić od nich swoją pamięć.
Nie tak wiele zostaje na zawsze, a jednak wydaje mi się, że to, co zapisane, zostaje uratowane i jest potem jak odnaleziony skarb, cenne znalezisko, wiecznotrwała chwila.”[s. 78-79]*.

„Dziewczyna z zapałkami” to pamiętnik. Bohaterka-narratorka, dwudziestokilkuletnia, później trzydziestokilkuletnia Hania pisze o swoim życiu. A tematem przewodnim, wokół którego osnuta jest cała powieść, jest małżeństwo z Pawłem. Małżeństwo nieudane.

„Awantura to moje domowe ognisko. Rozpłomienia mnie, ale nie oświetla, niestety. Gdybyż tę energię, którą wytwarza awantura, przeobrazić w wolę i decyzję odejścia!”[s. 108].

Oto mąż, co wkrótce okazuje się kimś zupełnie innym, który nie potrafi sprzeciwić się matce ani stanąć po stronie żony. Teściowa w wersji najgorszej z możliwych (syn-jedynak, któremu żona stanęła na drodze do kariery, nastawiła przeciw matce...), z którą trzeba dzielić mieszkanie. Synowa siedząca w domu, nie pracująca, żerująca na pieniądzach męża. Wykańczająca praca przy dzieciach, domowe obowiązki i ta przygnębiająca rzeczywistość lat osiemdziesiątych Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej...

Temat to grząski i niebezpiecznie banalny, trącący jakimiś agresywnymi pyskówkami feministycznymi, zahaczający o stereotypy czające się z każdej strony, o czarno-białe rozwiązania, jednostronność, zbyt łatwe pretensje. Poza tym: jeden wątek, jedna bohaterka, jedna narratorka. Czy naprawdę można o tym napisać tak, by nie zanudzić?

Ano – można.

Lepkość wyrazów, łączliwość uparta, magnetyzm brzmień i znaczeń. Zdania zgrabne i lekkie. Poemat chwili - nawet tej błahej. I to nie tylko dla samej formy, efekciarstwa, błyskotki ta słów soczystość i potoczystość. Każdy moment utrwalony, scena ważna i mniej ważna tworzą portret osoby, która o nich opowiada. A pod tkanką słów czai się głębia.

„Wiersze to fałszywe otchłanie, prawdziwą przepaścią jest codzienność”[s. 144].

Chciałabym już przejść dalej, bo jestem ciekawa, co się wydarzy, a wciąż się zatrzymuję, tkwię w miejscu i podziwiam, czytam jeszcze raz – akapit, zdanie, metaforę. Zdumiewa mnie klarowność przemyśleń, spojrzenie odważne, osobne, świeże. Oglądam w nowym świetle życiowe mądrości - te najoczywistsze, powtarzalne, nudne – tak zwyczajne, że zapomniałam o ich wadze... Wraz z narratorką odkrywam nowe ścieżki, wybijam cegiełki z murów kryjących tajemnice, strzepuję kurz z wartości i dostrzegam ich połysk, otwieram okna i wpuszczam powietrze w duszne ducha zakamarki...

„Dni, wtedy gdy je przeżywam, są dziwnie nieuchwytne, jakby skupione na samym procesie przeciskania się przez przewężenie klepsydry, z przyszłości w przeszłość. Dopiero gdy przeminą, zaczynają promieniować, prawdziwie ożywają”[s. 163].

Jaką przednią materią artystyczną może być codzienność!

Porywają mnie słowa łączące potoczność z liryzmem, zderzające niskie z wysokim, dystans z bezpośredniością, ironię ze szczerością. Raz są teoretycznym dyskursem, filozoficznym traktatem, raz emocjonalnym strumieniem świadomości, lirycznym wyznaniem, raz swobodną gadaniną.

Książka wywołała we mnie wachlarz emocji i odczuć. Tych negatywnych także. W pewnym momencie czułam się przytłoczona dramatem bohaterki. Okrutne wydawało mi się też egzystencjalne wywody wysnute z tragedii. Miałam wrażenie, że doświadczenia cierpienia są przesadzone, nieautentyczne, wydumane. Za dużo słów, za dużo krzyku. Bezduszne epatowanie bólem na wszystkie strony świata.

I wtedy narratorka miło mnie zaskoczyła – jakby wyprzedziła moje myśli, pisząc:

„Zastanawiam się, czy nie przerobić tej mojej spowiedzi na komedię do teatru. Widzę bowiem, że mój sposób pisania jest mało poważny. Cierpię jak potępiona, bo kocham głupio i przez pomyłkę, co drugi dzień w wyobraźni rzucam ten dom i wyjeżdżam. Albo szukam tej jedynej tętnicy na przedramieniu, którą można wypłynąć z tego świata... A jak to opisuję? Albo pobrzękując łańcuchowym dowcipem (polska specjalność narodowa), albo napinając linkę feministycznego dystansiku (import z Zachodu)”.[s. 215]

I bardzo doceniam jej dystans do słów. Wszelkie wątki autotematyczne. Wątpliwości uprawomocniające powagę sytuacji, jej zdolność, by poruszać.

Życie próbuje nas ujednolicać, odrzeć z wyjątkowości, przytłoczyć. Płowiejemy, bledniemy, wpadamy w rutynę. Pisanie pozwala zachować tę ważną prawdę o nas – pełnych marzeń, zapału, ideałów, gotowych do wyzwań. Ta prawda jest czasem bardzo potrzebna. Może wyzwolić. Nawet krótkie rozbłyski przeszłości są w stanie oświetlić nasze pogmatwane, mroczne ścieżki, po których błądzimy w poszukiwaniu utraconych siebie. 

Zainspirowała mnie ta powieść. Wiele rzeczy przede mną odkryła, zdemaskowała, pomogła uporządkować i nazwać. W wielu utwierdziła. 
Często do niej wracam.

Anna Janko, Dziewczyna z zapałkami, wyd. Nowy Świat, Warszawa 2010.

*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Nowy Świat
okładka: twarda
ilość stron: 264 + 32 [Edycja rozszerzona o 32 strony: wzbogacona o wiersze z tomu "Świetlisty cudzoziemiec" (nominowanego do Nagrody Nike) oraz wywiad z autorką]
moja ocena: 5,5/6
skąd: egzemplarz recenzyjny.