30 sierpnia 2011

Jak kamień z wody – Anna Bolecka „Biały kamień”

Nie dojrzałam jeszcze do recenzji „Białego kamienia”. Obawiam się swoich słów. Boję się, że napiszę coś nie tak: zniekształcę, przeinaczę, nazbyt uproszczę lub skomplikuję. A ta proza jest prosta i niesłychanie przejrzysta,  mimo wielkiego ładunku, jaki skrywa za swą formą. Mimo głębi, czającej się za niezmąconą, spokojną powierzchnią.

„Biały kamień” to niezwykła biografia Pradziadka autorki. Przedstawia jego dzieciństwo, młodość, dorosłość i starość. Opowiada, jak poznaje otoczenie, odczuwa rzeczywistość, zmienia się. Pisze o jego uczuciach, chwilach, które szczególnie zapadły mu w pamięć, wtajemniczeniach w istnienie. A przy tym wszystkim - o świecie widzianym jego oczami. A osobliwy to świat.

Przenosimy się do Kuromęk, wsi na Podolu z przełomu XIX i XX wieku oraz pobliskiego jej miasteczka. „To był świat na pograniczu zaborów, rosyjskiego i austriackiego. Katolicy, luteranie i kalwini szli z zachodu, prawosławni, unici, muzułmanie ze wschodu. Żydzi byli pośrodku, odrębni przez swe zwyczaje (...).”[s.38]* To czas, w którym tryb życia wyznaczał rytm natury i religii, lecz również taki, kiedy po ziemi chodzili płanetnicy,  żaby po deszczu spadały z nieba wraz z innymi małymi żyjątkami, co wcześniej zostały zabrane w górę przez tęczę (bo przecież niektóre żaby miały jeszcze na skórze resztki tęczowej barwy, a deszcz był według mieszkańców wioski wodą, którą zbiera tęcza [por. s. 47]); latanie po łąkach groziło wytarmoszeniem przez Chawę, a na belkach pod sufitem czaiły się wyki. To świat, w którym szanowano prawa natury i żywiołów; gdzie błąkały się złe i dobre duchy.

Pradziadek nie urodził się w Kuromękach. Znalazł się tu w inny sposób. Może właśnie przez ową obcość bohater patrzy na rzeczywistość z innej perspektywy. Wpierw musi ją oswoić, spenetrować, wtulić się w jej zielone, pachnące ciało. Nie jest mu z góry dana żadna więź, nic nie jest dla niego oczywiste. Przygląda się światu zachłannie i z namysłem. Nie ustaje w zdziwieniu. Zapamiętuje szczegóły. Odczuwa intensywniej.

„Błogosławiona była ta inność Pradziadka, choć przysparzała mu tylu zmartwień. Być innym oznaczało dla niego z mozołem pokonywać opór zewnętrzności.”[s. 32]

„W tych dniach [nadchodzącego lata] coraz częściej kusiła go łąka, chłodna woda, pachnący żywicą las. Szedł na łąki i kładł się w trawie, przytulony do ziemi, z rękami pod głową. Nie myślał o niczym kołysany delikatnym zapachem traw. Zdarzało się, że czuł wtedy pewien zapach, jakby już kiedyś doznany, przenikający jego ciało. Słodka, kusząca woń mięty połączona była z wilgocią rosy i letniego poranka, jabłkowymi skórkami i głęboką zielenią tataraku. (...) Każda roślina i każda rzecz, którą rozgniatał w rękach, wydzielała swoistą woń – strachu, bólu, rozkoszy, zdumienia, ale to była tylko część tego, co czuł wokół, i zrozumiał, że wydobycie istoty tego jest niemożliwe, gdy się zmiażdżony listek podniesie do twarzy, bo dusza zapachu jest nieuchwytna.”[s. 71-72]

Zadziwia Pradziadek Franciszek swą wnikliwością. W jego oczach nasz zwyczajny świat zmienia się w krainę osobliwości, księgę pełną znaczeń. 

„Świadomość, że śmierć jest częścią życia, zagnieździła się w nim już w dzieciństwie. Zrozumiał, że cieszyć się życiem potrafi tylko ten, kogo nie przestraszono już na początku wizją dręczącego oczekiwania w ciemnościach na niewiadome.”[s. 36]

Narratorka zręcznie gra na wieloznaczności słów. Wsłuchując się w subtelność jej melodii czujemy jednak, że nie o formę jedynie tu chodzi.

Pewnie w naturze nie istnieją dwa identyczne kamienie, ale dla nas kamień to zawsze kamień – jeden do drugiego podobny, nieciekawy. Wyodrębniona bryłka nieożywionej materii. Potykamy się o nie, wdeptujemy w grunt, rzucamy do wody. Na co większym można usiąść.

Ale w kamieniu można także rzeźbić. Nadawać mu indywidualność. Posłuchać jego milczenia i przerwać je. Przyjrzeć się jego doskonałej obojętności - znieczuleniu, chroniącemu przez rozpadem z rozpaczy (tyle tu powodów do rozpaczy...). Pozazdrościć mu czasu, który w nadmiarze otrzymał – w przeciwieństwie do człowieka. Zwrócić uwagę na jego doskonałą osobność, która przecież dotyczy i nas. Dostrzec w nim przypadkowość położenia w przestrzeni i ograniczeń, które z tego wynikają.

Można wydobyć go z wody, jak z zapomnienia. Cała ta książka jest gestem przywołania „na ułamek wieczności” ludzi „niezmienionych przez czas i śmierć”.[s. 178] Bo może coś w tym jest, że „w życiu nie ten jest ważny, o którego obecność potykamy się codziennie, lecz ktoś zupełnie inny, kto wciąga nas we własny krąg swą żywą nieobecnością [podkr. A. D.].”[s. 124] Ktoś, po kim został kamienny pomnik...

Autorka sięga do symbolu z prawdziwego zdarzenia. Tego, co skrywa mnóstwo sensów, lecz do końca nie daje się wyjaśnić w sposób ostateczny i jedyny. Który wskazuje wiele dróg, ale nie zdradza, dokąd nas zaprowadzą. 

Na uwagę zasługuje przepiękne wydanie książki, godne jej zawartości. Twarda, płócienna oprawa, fotografie ze zbiorów rodzinnych autorki, papier o większej gramaturze. Za każdym razem brałam ją do rąk z prawdziwym namaszczeniem.

To opowieść niesamowicie jasna. A wielką sztuką jest rozjaśnianie mroku. Przybliżanie tego, co dawne, wyostrzanie konturów rozmytych prze zapomnienie. Wyodrębnianie z całości. Wypełnianie pustki. Dawanie głosu milczącym. Ożywianie martwych światów. Zmienianie obcości w bliskość.

Wielką sztuką jest zmieścić to wszystko w słowach pełnych delikatności, uroku i prostoty (chyba jeszcze nigdy nie doznałam takiej przyjemności czytając opisy natury!).

Wielką sztuką jest sięgać w najciemniejsze odmęty jeziora, nie mącąc jego tafli ani jedną rysą.

Anna Bolecka, Biały kamień, wydanie drugie, wyd. słowo/obraz/ terytoria, Gdańsk 2004.

*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: słowo/obraz terytoria, seria: Pasaże
okładka: twarda, płócienna, z reprodukcją Stanisława Fijałkowskiego, cudna!
ilość stron: 180
moja ocena: 6/6
skąd: dziękuję Pani Agacie za egzemplarz recenzyjny, bardzo, bardzo... A zdecydowałam się na niego dzięki recenzji Ali.

19 sierpnia 2011

Recenzja niestosowna – Jean-Dominique Bauby „Skafander i motyl”

Co ma wspólnego motyl ze skafandrem? Co to za dziwne zestawienie? Na jakiej podstawie zostały postawione obok siebie te dwa rzeczowniki, nie mające ze sobą nic wspólnego? 
Tytuł zrodziło życie. Życie przywiodło autora do metafor. Metafor dramatycznych, bo powstałych z uczestnictwa. Doświadczonych. Wysłowionych przez mrugnięcie powieką...

Jean-Dominique Bauby: francuski dziennikarz, redaktor  naczelny magazynu "Elle". Człowiek rozmiłowany w życiu, pełnymi garściami czerpiący z jego dobrodziejstw, szanujący piękno. Ma czterdzieści pięć lat, spotyka się z kobietą, chce wypróbować nowy model BMW, spędzić weekend z synem. Nic nie wskazuje na to, że nastąpi wylew, w wyniku którego „odpadnie z życia”[s. 7]*.

„Oto nie tylko stałem się odmieńcem, paralitykiem i półgłuchym, pozbawionym wszelkich przyjemności i skazanym na żywot meduzy, a w dodatku okropnie wyglądam”[s. 29].

Skafander normalnie chroni ludzkie ciało. Lecz po wypadku to właśnie ciało bohatera stało się jak skafander. Z tą różnicą, że ono przynosi dyskomfort: „(...) sflaczałe, bezwładne, pozostałe tylko po to, by sprawiać ból”[s. 12]. Nieużyteczne, niewygodne, niemal martwe ochrania to, co pozostało. 

A pozostały odczucia, wrażenia, uczucia, emocje, pamięć, wyobraźnia, intelekt. To, co nienaruszone, nieskrępowane, swobodne, nieograniczone. Dusza, psychika, jaźń, świadomość – nazwijcie to, jak chcecie. Bauby zamknął to wszystko w metaforze motyla.

„Zwykły poranek. (...) Po nocnej przerwie z moich obłożonych oskrzeli znowu zaczyna wydobywać się głośne rzężenie. Zaczynam cierpieć z powodu rąk zaciśniętych na żółtym prześcieradle, ale nie wiem, czy są rozgorączkowane, czy lodowate. Żeby przeciwdziałać zdrętwieniu, usiłuję rozkurczu, co pozwala na przesunięcie ramion i nóg o kilka milimetrów. To często wystarczy, by zmniejszyć ból. Skafander mniej ugniata i duch może ulecieć jak motyl. Tyle jest do zrobienia.”[s. 8].

Zachwyca forma tej powieści niewielkich rozmiarów. Bauby nie pozwolił, by czytelnik zadowalał się tylko faktem, że osoba z locked-in syndrome napisała książkę o swym dramacie, lecz dał mu podstawy do zachwytu całkiem uzasadnionego. Stworzył opowieść ciekawą i bezpretensjonalną, nie poprzestającą jedynie na cierpieniu. Zdumiewające jest, że autor potrafi wznieść się ponad nie, choć tkwi w samym jego środku. Wysiłek, jaki towarzyszył tworzeniu każdego zdania nie ograniczył go. Ból często jest pretekstem do snucia rozmyślań, których ciężar pozostaje gdzieś w ukryciu. Chowa się on za stylem: wyrazistym, żywym, lekkim. Bez cienia patosu. 

"Miłość, wzruszenie, estetyczne zachwyty są mi równie potrzebne jako oddech."[s. 58]

Bauby snuje wspomnienia, powraca do ważnych momentów swego życia. Opisuje uciążliwą codzienność:  "(...) Pot odkleił mi plaster na prawej powiece i posklejane rzęsy łaskoczą boleśnie źrenicę. Na domiar nieszczęść wypadła rurka z cewki moczowej, więc pływam. W oczekiwaniu na pomoc nucę stary przebój Henri Salvadora: Przyjdź tu, kotku, reszta się sama już ułoży"[s. 61]. 

Godny podziwu jest jego dystans, literacka przestrzeń, w której umiejscowił siebie. Zdumiewa zwyczajność słów, jakimi opisuje własny dramat. Jakby mówił o parzeniu herbaty lub otwieraniu okna. 

Z jakichś niesamowitych, niedostępnych nam głębin pochodzą słowa tej powieści. Z odmętów rozpaczy, samotności, niezrozumienia. Można je analizować, roztrząsać, wplatać w filozoficzne dyskusje o jedności psychofizycznej człowieka. Ale to także zapis cierpienia nad którym warto z szacunkiem się pochylić i wobec którego przejmująco zamilknąć. 

Milknę zatem. Z przejęciem.

Bardzo polecam. Także w wersji filmowej.

Jean-Dominique Bauby, Skafander i motyl, tłum. Krzysztof Rutkowski, wyd. słowo/obraz terytoria, wydanie drugie, Gdańsk 2008.

*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: słowo/obraz terytoria, seria: Rzeczy literackie
tytuł oryginału: Le scaphandre et le papillon
język oryginału: francuski
okładka: broszurowa
ilość stron: 126
moja ocena: 5/6, choć jakoś bezdusznie się czuję, oceniając tę książkę, podobnie jak podle się czułam w czasie pisania tej recenzji...
skąd: egzemplarz recenzyjny. Bardzo dziękuję wydawnictwu za możliwość przeczytania tej książki.