31 grudnia 2011

Co złego w ułatwianiu? – George Ritzer „Makdonaldyzacja społeczeństwa”

Usprawnianie, udoskonalanie, 
ułatwianie życia – owszem. Ale jako cel, nie środek do celu. Pod płaszczykiem ulepszeń pod szyldem „by żyło się lepiej” kryją się tymczasem cele na przykład takie: więcej sprzedać, więcej zarobić, więcej wyprodukować, bardziej wykorzystać człowieka i jeszcze wmówić mu, że powinien być za to wdzięczny. Banalne. A jednak - nie zawsze takie oczywiste.

Co złego jest w tym, że możemy skonsumować posiłek w sposób sprawny, bez wysiadania z samochodu (McDrive)? Że kupiony w sklepie półprodukt skraca czas gotowania? Że można zrobić zakupy nie wychodząc z domu? Że zamiast egzaminu ustnego wykładowca przeprowadza testy? Że istnieje możliwość nauki przez Internet? Że oceniamy nauczycieli za pomocą ankiet? Że przychodnie lekarskie zawężają swoje specjalizacje? Że w blokach każde mieszkanie jest zbudowane identycznie? Że możemy ustalić płeć dziecka, które zamierzamy począć (sic!)? Że upowszechnia się kremacja? Co złego jest w ofertach biur podróży proponujących "żółtą ceglaną drogę”[1] na szczyt Mount Everestu?

Odpowiedzi na zadane powyżej pytania są proste i absurdem wydaje się ich stawianie. Świat oferuje nam gotowe i coraz wygodniejsze rozwiązania. Są sprawne, przewidywalne, sterowne, więc zwiększające kontrolę, a wszak lubimy mieć wszystko pod kontrolą. Są wymierne, pewne, skuteczniejsze, szybsze, a to ważne przy dzisiejszym tempie życia. Jednak, kiedy tak upajamy się radością z istnienia i odkrywania owych, co by tu nie powiedzieć, słusznych przymiotów, nie zdajemy sobie sprawy z istnienia, hmm.... skutków ubocznych, o jakich nikt nam nie mówi. George Ritzer je dostrzegł, opisał i uzasadnił niejednoznaczność ich zalet. To, że coś jest sprawne, przewidywalne, sterowne i wymierne zazwyczaj jest także nieracjonalne. Ale od początku.

Makdonaldyzacja to proces, który powoduje, że w coraz to nowych sektorach społeczeństwa Stanów Zjednoczonych, a także reszty świata zaczynają dominować zasady działania baru szybkich dań[2]. To pewien konstrukt teoretyczny, służący autorowi do zilustrowania procesów i zachowań społecznych. Ritzer odwołał się do restauracji McDonald`s, gdyż stanowi ona najlepsze odzwierciedlenie jego założeń, a złote łuki firmy są przecież symbolem powszechnie znanym, znamiennym nie tylko dla socjologa.

Wymienione już wyżej sprawność, wymierność, przewidywalnośćsterowność to, według Ritzera, cztery aspekty makdonaldyzacji. Jest jeszcze piąty, ukryty, z którego wywodzi się cała krytyka zmakdonaldyzowanego systemu – nieracjonalność. Bo: miało być sprawnie, ale są długie kolejki. Bo nie liczy się ilość, lecz jakość – i kosztem opłacalności (pozornej zresztą) jemy paskudztwa. Bo niby McDonald`s to restauracja, ale sam podejdziesz grzecznie do kasy po zamówienie i sam jeszcze grzeczniej wyrzucisz śmieci i odłożysz tackę na miejsce[3] – więc postąpisz zgodnie z zamysłem sterującego. Bo każdy dostanie takie samo żarcie, podane przez pracownika w takim samym stroju, w takim samym otoczeniu, przy takich samych zasadach funkcjonowania, z identyczną formułką grzecznościową – niezależnie od miejsca na ziemi i czasu (więc będzie przewidywalnie, bez niespodzianek).

I, o ile w przypadku McDonald`sa jest to jeszcze do strawienia, to gdy socjolog zaczyna analizować pod tym kątem inne sfery naszego życia, niekoniecznie jest to przyjemne, ale, w każdym razie – zadziwiające. Zasad działania baru szybkich dań doszukać się można: w gotowaniu, robieniu zakupów, edukacji, pracy, rozrywce, opiece zdrowotnej, kulturze. Mnie najbardziej zwalił z nóg rozdział ósmy, zatytułowany: „Granice makdonaldyzacji: narodziny, śmierć i wyzwanie rzucone śmierci”, w którym można przeczytać między innymi o dziecku według projektu, taśmowych pogrzebach i wymienionej już wcześniej "żółtej ceglanej drodze” wiodącej na szczyt Czomolungmy.

Mackdonaldyzacji doszukać tam wszędzie się można, a ktoś zapyta – ale po co? Po co w i tak już skomplikowane życie, w którym podarowano nam odrobinę przyjemności i wygody wplątywać dehumanizację, uprzedmiotowienie, konsumpcjonizm, odczarowanie, umasowienie, homogenizację, globalizację, prymat ilości nad jakością, standaryzację i inne niepokojące -acje?

A właśnie po to, by zadać kłam takiemu sposobowi postrzegania, zdemaskować chwytliwe iluzje. Ritzer z pasją odkrywcy i poszukiwacza demaskuje liczne zjawiska, które na co dzień wydają nam się wspaniałymi rozwiązaniami ułatwiającymi nam egzystencję, a które tak naprawdę są dla nas mało korzystne. Na przykład mają za zadanie zmusić nas do darmowej pracy albo sterować nami tak, abyśmy z uśmiechem na ustach połknęli haczyk.

„Nieskrępowani ograniczeniami systemów zmakdonaldyzowanych (...) ludzie mogliby dużo głębiej myśleć, mieć dużo lepsze umiejętności, być dużo bardziej twórczy i wszechstronni niż obecnie. Krótko mówiąc, gdyby świat był mniej zmakdonaldyzowany, ludzie mogliby lepiej wykorzystać swój potencjał.”[4]

Kilka prawidłowości dość łatwo zauważalnych i oczywistych Ritzer podbudowuje teorią Maxa Webera, wkłada je w przejrzysty system, ilustruje wielością trafnych przykładów i podaje to wszystko atrakcyjnym językiem[5]. Przecież nie jest żadną rewolucją dostrzeżenie, że w wielu aspektach życia bardziej kładzie się nacisk na ilość niż jakość („wymierność”) albo że automatyzacja i mechanizacja towarzyszy i będzie towarzyszyła życiu człowieka, komputery zastępują i będą zastępować pracowników, że przez gotowe produkty oszczędzamy czas i energię, lecz nie wykorzystujemy w pełni swojego potencjału, wiedzy i czujemy się niedowartościowani; że przyjacielskość pracowników niektórych branż jest fałszywa i odbywa się według ścisłego scenariusza. Znajdź plusy i minusy istnienia kuchenki mikrofalowej.

Jednak mimo tego, że teoria amerykańskiego socjologa nie należy do bardzo rewolucyjnych ani też odkrywczych, „Makdonaldyzacja społeczeństwa” to świetna lektura, uświadamiająca istnienie obok nas zjawisk, na które nigdy nie zwrócilibyśmy uwagi lub o jakich nie pomyślelibyśmy w sposób negatywny. Otwiera oczy, niepokoi, szokuje, zaskakuje, zawstydza, obdarza zdrowym krytycyzmem i wzmaga czujność. Aż tyle.

To książka z tych, jakie lubię: po których świat staje się inny.

George Ritzer, Makdonaldyzacja społeczeństwa. Wydanie na nowy wiek, tłum. Ludwik Stawowy, wyd. Muza, Warszawa 2009.

[1] - jw., s. 274.
[2] – jw., s. 14.
[3] – Od momentu przeczytania tej książki autorka recenzji już tego nie robi, podobnie jak nie korzysta z samoobsługowych kas w supermarketach.
[4] – s. 39-40.
[5] – Przez ową prostotę i atrakcyjność krytycy twierdzili nawet, że teoria makdonaldyzacji sama jest zmakdonaldyzowana – zob. http://pl.wikipedia.org/wiki/George_Ritzer. Akurat język uważam za mocną stronę książki: jest przejrzysty, lekki, prosty i wciągający, nie odstrasza teoretyczną gęstością. Po co komplikować coś, co samo w sobie jest proste?

wydawnictwo: Muza, seria: SPECTRUM
tytuł oryginału: The McDonaldization of Society
język oryginału: angielski
okładka: miękka
ilość stron: 408
moja ocena: 5/6
skąd: zasoby domowych półek. Książkę kupiłam, przeczytałam i polubiłam już dawno temu – czego i Wam życzę! :-) Ostrzegam: jej lektura grozi rozwinięciem krytycyzmu i doszukiwaniem się wszędzie aspektów makdonalduzacji.

21 grudnia 2011

Nauka latania – William Paul Young „Chata”

„I gdzie jest ten Bóg...!?” – pada w rozpaczy lub w reakcji na widok czyjegoś cierpienia.
– Jest: z cierpiącymi. Z ofiarami. Jest przy nich. Z nimi. Po ich stronie.
Kiedy człowiek doświadcza najgłębszych ciemności wiary, gdy zadaje takie pytania, paradoksalnie, ma możliwość odczucia autentycznej, silnej obecności Boga.

Tak właśnie było z bohaterem „Chaty”, Mackenziem, głęboko wierzącym, szczęśliwym mężu i ojcem pięciorga dzieci. W czasie rodzinnej wyprawy na biwak zdarzyło się nieszczęście – jego najmłodsza córeczka, Missy, została porwana przez seryjnego mordercę. Tytułowa chata jest miejscem tragedii – to tutaj znaleziono zakrwawioną sukienkę, dowód zbrodni. Ciało dziewczynki nie zostało odnalezione. Po czterech latach od tego wydarzenia Mackenzie znajduje w skrzynce pocztowej list z zaproszeniem do owej chaty, opatrzony podpisem „Tata” (jak określała Boga jego żona, Nan). Pogrążony w Wielkim Smutku*, zdezorientowany, zaniepokojony - wyrusza w podróż, nie zwracając uwagi na absurdalność swojej decyzji.

„Większość ptaków została stworzona do latania. Chodzenie po ziemi jest dla nich ograniczeniem możliwości latania, a nie na odwrót. (...) Ty natomiast zostałeś stworzony do tego, żeby być kochanym, a więc to nie miłość ciebie ogranicza, tylko jej brak.”[s. 107]**

Spotkanie z Bogiem w Trzech Osobach przedstawione zostało z zaskakującą dosłownością. W chacie Mack spotyka całą Przenajświętszą Trójcę w równie zaskakujących postaciach: Boga – tęgiej Murzynki wiecznie krzątającej się po kuchni; Ducha Świętego - małej Azjatki, opiekunki ogrodów o imieniu Sarayu i Jezusa pod postacią znajomą (wiadomo – w końcu „Syn Boży stał się człowiekiem”).

Bardzo się bałam, że książka mnie zawiedzie. Że wyrazisty, wartościowy temat stanie się tylko pretekstem do nadmuchiwania zachwytów i łatwego szufladkowania powieści jako dzieła ostentacyjnie wspaniałego bez potrzeby uzasadniania owej wspaniałości. W końcu to książka o tym, jak Bóg przychodzi do człowieka i to do człowieka cierpiącego. Pojawi się więc problem teodycealny, ważny i wart podejmowania, jednocześnie bardzo narażony na zniekształcenia.

Nie znalazłam w powieści napuszonego moralizowania, górnolotnych kazań ani pięknie brzmiących, komunałów. Ładnie brzmiące frazy - owszem, ale nie pełniące tylko roli ozdobników, a będące  pomocnymi  i trafnymi metaforami. Nie spotkałam się też z przemilczaniem najbardziej nurtujących mnie kwestii. Wysłuchałam za to serdecznej, pełnej wyrozumiałości rozmowy bliskich osób. Rozmowy bez poniżania, patrzenia z góry, oburzania, obrażania, narzucania swojego zdania ani stawiania kropki w wygodnych miejscach. Rozmowy, w której nikt niczego nie uładza, nie koloryzuje i nie unika gorzkich słów, kiedy są konieczne.

Trójca Święta, wolność, miłość, Boska interwencja w losy świata, istota władzy i służebności, waga ludzkiej wspólnoty, grzech i kara za grzechy, predestynacja – to tylko niektóre tematy obecne w rozmowach. Czytelnik dowie się również, dlaczego Duch Święty woli czasowniki od rzeczowników, czemu w wierze tak ważna jest tajemnica i skąd pochodzi zło. I jeszcze to nieustannie powracające pytanie cierpiącego ojca: jak Bóg, który kocha, mógł pozwolić na to, co stało się z jego córką?

„Wprawdzie nie możesz mnie pojąć, ale (...) mimo wszystko chcę, żebyś mnie poznał”[s. 109].

Wiele problemów zostanie wytłumaczonych Mackenziemu przez doświadczenie: będzie miał okazję wcielić się w rolę Boga Sędziego, popracować w ogrodzie swojej duszy, odwołać się do ojcowskich uczuć i postaw wobec własnych dzieci, by zrozumieć rolę Boga Ojca. Możliwość uczestnictwa w alegorycznej dosłowności  przypowieści, wykorzystanie plastycznych metafor w wyjaśnianiu niełatwych kwestii, prosty język – to według mnie wielkie zalety tej powieści. Teologiczne dialogi są żywe, barwne i pełne emocji. Narrator ukazuje Boski i ludzki punkt widzenia tych samych spraw, odsłaniając błędy tego drugiego.

„Dzisiaj wrzucamy wieki kamień do jeziora, a fale dotrą do miejsc w których byś się ich nie spodziewał.”[s. 248]

„Ból też potrafi spętać skrzydła i uniemożliwić latanie. (...) I jeśli będą spętane przez długi czas, zapomnisz, że zostałeś stworzony do latania”[s. 107-108].

W lekturze przeszkadzał mi jedynie nadmiar patosu i ckliwości obecny w większości scen. Irytująca była także zbytnia poufałość i zbyt luźny sposób bycia - zarówno Boga, jak i bohatera w stosunku do Niego.

Problematyka „Chaty” jest niemożliwa do wyczerpania w jednym tekście, więc niech Czytelnik wybaczy mi uogólnienia. Dla mnie to książka przede wszystkim o nieprzystawalności naszej logiki, kategorii i paradygmatów do Boskiej rzeczywistości, o nieporadności naszego poznania dla tego, co niepojęte i niesłychane. O źle postawionych pytaniach, bogu uszytym na ludzką miarę: obarczonym naszymi wadami; bogu-marionetce, który ma spełniać wszelkie zachcianki człowieka i którego należy obwinić za wszystkie nasze (i tylko nasze) błędy. I o Bogu kochającym, rozumiejącym, współcierpiącym, zatroskanym. Gotowym zstąpić do piekieł ludzkich dramatów.

„Ptaka nie definiuje to, że chodzi po ziemi, tylko to, że umie latać. Zapamiętaj, że ludzi nie określają ich ograniczenia, tylko cele, które dla nich przewidziałem.”[s. 111]

Tak. To były piękne rekolekcje. Nauka latania.

William Paul Young we współpracy z Wayne`em Jacobsenem i Bradem Cummingsem, Chata, tłum. Anna Reszka, wydanie drugie, wyd. Nowa Proza, Warszawa 2011.

*Piszę z wielkich liter, zachowując ortografię autora Chaty.

**Cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Nowa Proza
tytuł oryginału: The Shack
język oryginału: angielski
okładka: twarda
ilość stron: 300
moja ocena: 4,5/6
skąd: zasoby domowych półek – prezent urodzinowy od mojego ukochanego :-).