31 stycznia 2012

W konflikcie wartości obie strony mają rację - Jodi Picoult „Tam gdzie ty”

Potrzeba niezwykłej delikatności, wyrozumiałości i szacunku dla poglądów obu stron, aby przedstawić konflikt wartości we właściwy sposób. Obie strony mają do zaproponowania wartościowe argumenty, obu należy wysłuchać i dać im prawo do wypowiedzi. 

Zoe i Max od wielu lat starają się o dziecko. Niestety kolejna próba donoszenia ciąży kończy się poronieniem. Max, zmęczony sytuacją posiadania potomka za wszelką cenę, decyduje się na rozwód. Przeprowadza się do domu brata Reida i bratowej Liddy, ludzi bardzo religijnych, członków niejakiego Kościoła Wiecznej Chwały. Podkopane poczucie wartości ("co to za facet, co nie potrafi dziecka spłodzić!") powoduje, że Max powraca do dawnego nałogu, alkoholizmu. Pewnego dnia mężczyzna ulega wypadkowi, w wyniku którego doznaje wewnętrznej przemiany - nawraca się i zostaje gorliwym katolikiem.
Zoe, zdruzgotana po urodzeniu martwego dziecka, na swojej drodze spotyka Vanessę. Ich przyjaźń przeradza się w miłość. Wyjeżdżają do innego stanu, by wziąć ślub. Kobieta nadal marzy o dziecku...
Drogi Maxa i Zoe splatają się ponownie – tym razem na rozprawie sądowej. Będą walczyć o swoje trzy zamrożone zarodki, które pozostały w klinice leczenia niepłodności. Zoe i Vanessa pragną być ich rodzicami, zaś Max, nie mogący pogodzić się z lesbijską, grzeszną miłością byłej żony, podburzony przez przedstawicieli swojego kościoła, nie chce do tego dopuścić. Chce za to oddać zarodki Reidowi i Liddy, którzy także zmagają się z problemem bezpłodności i zamiast ojcem zostać wspaniałym wujkiem.

Jak widać w powieści dzieje się sporo. Szybko i niecodziennie. Dla mnie nazbyt niecodziennie, przez co mało autentycznie.  Dwie lesbijki po ślubie kontra ojciec chcący zostać wujkiem. Między nimi trzy zamrożone zarodki, których rozwój i tak obarczony jest dużym ryzykiem.
Cóż, może i tak się zdarza. Do tego dochodzi rozprawa sądowa, a więc sposobność, by najintymniejsze myśli zderzyć z bezwzględną opinią publiczną. Mamy więc nagromadzenie osobliwych zdarzeń ocierających się o tematy głośne, kontrowersyjne, budzące sporo emocji: zapłodnienie metodą in vitro, bezpłodność, samobójstwo, alkoholizm, związek homoseksualny i wychowywanie w nim dzieci, rozwód, religia. Sztuką jest właściwie poruszać się po tak trudnych tematach. Wznieść się ponad emocje i osobiste przekonania, by nakreślić złożoność problemów.

„Wierzcie mi, bycie gejem czy lesbijką nie ma nic wspólnego z wyborem. Nikt z wyboru nie utrudniałby sobie życia i bez względu na luz i pewność siebie nie mamy wpływu na to, co myślą inni. Bywało, że gdy w konie trzymałam się za rękę z kobietą, ludzie z naszego rzędu wstawali i wychodzili – niby zdegustowani naszą publiczną demonstracją uczuć, podczas gdy rząd dalej nastoletnia para praktycznie wyskakiwała z majtek. Pisano mi na samochodzie LESBA farbą w spreju. Rodzice uczniów kierowali dzieci do innego pedagoga, a zapytani o powód powoływali się na różnice dydaktyczne”[s. 122]

„Wierzę, że taka przyszłam na świat, tak jak inni rodzą się hetero. Ale wierzę też, że zakochujemy się w CZŁOWIEKU, i płeć nie ma tu większego znaczenia.”[podkr. J.P., s. 142]

Znakomicie oddaje Picoult sytuację homoseksualistów: to dotkliwe poczucie inności w z reguły nieprzychylnym społeczeństwie, przeszkody obyczajowe rodzące wiele obaw. Autorka przedstawia ich uczucia, poglądy i argumenty uzasadniające prawa wynikające z ich odmienności. Bez skomplikowanych wywodów teoretycznych, etycznych terminologii, po ludzku.  


Zabrakło mi niestety tej wyrozumiałości i głębi wobec drugiej strony konfliktu, reprezentowanej tutaj przez kościół. Doprawdy dziwny jest Kościół Wiecznej Chwały, który momentami ma niewiele wspólnego z chrześcijaństwem. Jego przedstawiciele to albo fanatycy, którzy zasłaniając się wiarą, idą po trupach do celu (Wade Preston) albo naiwni, zagubieni, wychowani pod kloszem, śmiesznie zdewociali, nieznający prawdziwego życia (Liddy). Dla Wade`a Prestona, prawnika Maxa, najlepszym sposobem obrony jest atak, bardziej liczy się dlań idea niż dobro człowieka. Jego zwolennicy-katolicy są niezdolni do dialogu, skostniali, zaślepieni. Zależy im na władzy i medialnym rozgłosie, a aby przekonać sąd i opinię publiczną do swoich racji, posłużą się najbardziej bezwzględnymi sposobami. Zamiast pokoju i dobra, sieją nienawiść i nietolerancję. Są irytująco bezczelni i nachalni w zmienianiu czyjegoś życia. Dodatkowo kościół został pokazany jako instytucja interesowna i stronnicza: Reid jest jego hojnym ofiarodawcą, a żona udziela się charytatywnie w owej wspólnocie.

Mała fabularna sprzeczność: kościół sprzeciwia się metodzie in vitro, więc nie pasuje mi ani ta cała walka o zamrożone zarodki i zastosowanie tej metody wobec Liddy, najbardziej gorliwej katoliczki pod słońcem, ani fakt, że Reid, najbardziej wzorowy katolik pod słońcem, zasponsorował swojemu bratu tę grzeszną procedurę. Cóż, widocznie w życiu
różnie bywa.

Inna sprzeczność (małe niedopatrzenie): owszem, kościół sprzeciwia się związkom homoseksualnym i ma na to dużo głębsze uzasadnienie niż cytowane kilka razy fragmenty Pisma Świętego, jednocześnie potępia złe traktowanie i akty przemocy wobec osób homoseksualnych, ponieważ szanuje osobistą godność każdego człowieka*. W „Tam gdzie ty” jakoś tego nie widać.

„Od rozwodu pozwana prowadzi perwersyjny, wszeteczny, homoseksualny tryb życia”[z pozwu sądowego, o Zoe, s. 320].

„Homoseksualizm to zboczenie. I zasługuje na karę”[pastor Clive, s. 313]

„Nie byłoby nas tutaj, gdyby homoseksualiści nie siali własnej propagandy. Jeśli będziemy siedzieć z założonymi rękami, kto wystąpi w obronie praw tradycyjnej rodziny? Kto dopilnuje, żeby nasz wspaniały kraj nie stał się miejscem, gdzie mały Jaś ma dwie mamusie, a ludzie nie żyją w myśl bożego nakazu, kobieta z mężczyzną? (...) Bracia i siostry: jesteśmy tutaj, ponieważ chrześcijanie stają się mniehjszością! Homoseksualiści mają prawo głosu? My też!” [pastor Clive w czasie manifestacji, s. 163].

Z każdym kolejnym rozdziałem sympatia czytelnika kieruje się w stronę lesbijek pragnących w miłości wychować dziecko, a zmuszonych żyć w społeczeństwie nietolerancyjnym, zacofanym, rzucającym propagandowe hasła i oszczerstwa zupełnie niewspółmierne do ich sytuacji, zamiarów. Dziwnym trafem to społeczeństwo składa się zazwyczaj z przedstawicieli kościoła. Wobec autentycznego dramatu Zoe i Vanessy jego konserwatywne argumenty wydają się błahe, przestarzałe i po prostu okrutne. Jakieś chrześcijańskie widzimisię, które broni skostniałych i zupełnie oderwanych od rzeczywistości wartości, podpierając się cytatami sprzed tysięcy lat.

Dyskredytując drugą stronę, autorka sugeruje czytelnikowi zbyt łatwe rozstrzygnięcie nierozstrzygalnego przecież konfliktu wartości. Jego istota została spłycona do dramatu jednej strony, która doznaje krzywdy od strony drugiej. Za mało, by powieść nazwać tendencyjną, odpowiednio dużo, by niepozornie zagrać na emocjach czytelnika. Łagodzi to wrażenie wielogłosowa narracja. Bardzo dobry zabieg, ożywiający lekturę, umożliwiający konfrontację różnych punktów widzenia - acz niewystarczający.

Jednostronność dyskwalifikuje w moich oczach tę powieść, uważam bowiem, że tak doniosłym tematom należy się odpowiednie sproblematyzowanie, powaga i głębia, a nie atmosfera sensacji i przerzucanie się wyzwiskami. To drugie mogę poczytać w komentarzach na Onecie, od książki wymagam więcej.

Czasami w moich recenzjach przypinam książkom takie etykietki: „coś lżejszego”, „wielka głębia” i „[książki] otwierające oczy”. „Tam gdzie ty” nie mogę dopasować do żadnej z nich. Nie jest to powieść lekka, mimo że sposób, w jaki została napisana jest prosty, przyjemny i błyskotliwy. Jednak jej tematyka jest ciężka i angażuje nie zawsze dobre emocje. Zmęczyła mnie ta książka. Nie ma tu wielkiej głębi: powaga tematu rozmywa się w lekkości narracji, co daje wrażenie, że Picoult wciąż krąży tylko po jego powierzchni (no dobrze – z małymi zanurzeniami). Otwierająca oczy – nie do końca. Na jedno otwiera - i chwała jej za to, lecz na drugie - zamydla.

Mam nadzieję, że inne książki tej autorki bardziej przypadną mi do gustu. Zamierzam sięgnąć. Opinie i osądy warto budować w oparciu o całość, nie część.

Jodi Picoult, Tam gdzie ty, tłum. Magdalena Moltzan-Małkowska, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.

Cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

*K. Glombik, [hasło:] homoseksualizm [w:] Encyklopedia bioetyki. Personalizm chrześcijański, red. A. Muszala, wyd. drugie, Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne, Radom 2009, s. 267-277.

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
tytuł oryginału: Sing You Home – o wiele ładniejszy i bardziej pasujący do treści niż polski, ogólny i nijaki;
język oryginału: angielski
okładka: miękka
ilość stron: 567
moja ocena: 3,5/6
skąd: egzemplarz recenzyjny.

23 stycznia 2012

Barwy własne - Krystyna Januszewska „Niebo ma kolor zielony”

♪...♫...”Świecie nasz, daj nam cień wysokich traw
Świecie nasz, daj zagubić się wśród drzew poszumu”... ♪...♫...♪*

Z ogranych motywów można stworzyć oryginalną książkę. Trzeba tylko namalować jej świat barwami z własnej palety.

Dom rodzinny z ogrodem, wystawiony na sprzedaż. Ukochane miejsce, które trzeba opuścić i odnaleźć się w nowym, obcym. Małżonkowie, którzy zaczynają się rozmijać. Gasnąca miłość, podkopane zaufanie do przyjaciół. Rodzinne kłopoty: niemożność sprostania oczekiwaniom rodziców, niezrozumiałe decyzje dzieci.
Uzdrawiająca moc obcowania z przyrodą. Historia jakby znajoma. Wątki, motywy i postaci często spotykane we współczesnej literaturze popularnej. Wyczerpane, ocierające się o banalność.

A jednak „Niebo ma kolor zielony” wymyka się schematom i krzywdzącym kwalifikacjom. To książka bezpretensjonalna, autentyczna do bólu. Osobna. 

Małgosię, narratorkę powieści, poznajemy na życiowym zakręcie. Jeszcze mieszka z rodzicami na wsi, w domu z wielkim ogrodem, ale już wie, że wkrótce będzie musiała pogodzić się z utratą tego miejsca. Trzeba je zostawić i przeprowadzić się do miasta. W końcu będzie mogła zamieszkać z mężem, dotychczas widzieli się tylko w weekendy – jego dojazd do pracy z wioski nie miałby sensu. Małgosia będzie musiała także zamknąć swoją coraz mniej rentowną prywatną przychodnię stomatologiczną i poszukać etatu oraz przekonać rodziców do mieszkania w bloku, choć sama nie jest do tego przekonana.

„To nieprawda, że będzie mi łatwo rozstać się z ogrodem. Znam tu każdy kawałek ziemi.
Wiem, co, gdzie i o jakiej porze roku wzejdzie, co zakwitnie, co dojrzeje. To nieprawda, że mam dość wielkiej zieleni, na którą od kołyski patrzą moje oczy – kocham ją jak nic na tym świecie. To nieprawda, że nie chce mi się pracować. To wszystko nieprawda. Cóż, kiedy oprócz tego, co bym chciała, jest jeszcze to, co muszę.”[s. 46]*

 Krystyna Januszewska stworzyła bohaterkę dojrzałą. Obdarzyła ją refleksyjną, melancholijną naturą, wyrozumiałością i umiejętnością wnikliwej obserwacji. Jej spokój i opanowanie udzielają się czytelnikowi. Małgosia potrafi wiele znieść, zatrzymać gorzkie słowa na końcu języka i rzadko działa pod wpływem impulsu. Jej bierność czasami denerwuje, ale chyba podoba mi się bardziej niż szaleństwo, przebojowość i to bezczelne rozpychanie się łokciami, właściwe bohaterom z „ambitnych” komedii.   

„Muszę pogodzić się z tym, czego nie mogę zmienić, i żyć, akceptując to, na co nie mam wpływu. Każdy człowiek pisze swoją własną książkę. Widocznie w mojej przyszedł czas na nagły zwrot akcji”[s. 65-66]

Kreacja głównej bohaterki idzie w parze ze stylem. Świat powieści jest namalowany. Uważnie i wolno. Starannie. Bez przypadkowych ruchów pędzla. Bez przypadkowych słów. Z namysłem. Narratorka unika przejaskrawień, krzykliwości, połysku, sztuczności. Woli kolory stonowane, zgaszone, głębokie. Łagodne stopniowanie odcieni zamiast kontrastów. Chaos rzeczywistości, przypadkowość i bezsens tego, co ją spotyka stara się zmienić w harmonijną kompozycję. Stara się wyostrzyć to, co ważne, podkreślić kontury sensu, zaś absurd i zło – złagodzić przez delikatne rozmycie. Pragnie wyeksponować wartości, o których przestajemy pamiętać. Podkreślić wagę uczuć i postaw, ważnych. Zatrzymać to, co zbyt szybko przemija.

Refleksyjność Małgosi daje wrażenie przenikania się dwóch perspektyw czasowych: niby zdarzenia dzieją się tu i teraz, a jednocześnie narracyjny dystans sprawia wrażenie oglądania danej chwili z bliższej lub dalszej przyszłości. Podoba mi się to subtelne przenikanie się: dobrej powieści obyczajowej i pamiętnika. Wysublimowanych rozmyślań i prozaicznej codzienności.

Powieść trafnie ukazuje różnice międzypokoleniowe. Różne wartości cenione przez rodziców i dzieci, odmienność wyobrażeń o życiu prowadzą do braku wzajemnego zrozumienia. Inność niesiona przez upływający czas, zmieniające się realia bardziej dzielą, niż łączą rodzinę. Historia Małgorzaty naznaczona jest tragizmem. Ukazuje ograniczenie i bezsilność człowieka skazanego na nierówną walkę z rzeczywistością. Jego kruchość domaga się istnienia oparcia, które złagodzi upadek. Przystani, jaka pozwoli mu pozostać sobą w szalonym wirze cywilizacji. Zakorzenienia.

Dla bohaterki takim miejscem jest właśnie dom
rodzinny, a szczególnie ogród wokół niego. Jej niebo ma kolor zielony. Jakie to proste, a jakie urocze.

„Wszystko, co miało znaczenie, dotyczyło tamtego miejsca. Zakotwiczona w nim na wieki, uwiązana, szukałam na siłę alternatywy w nowym otoczeniu”[s. 132]


 „W majowe południe fale rozgrzanego powietrza deformują kształty, rozmywają kolory, unoszą się w górę i drżą w ostrym słońcu. Nad tym wszystkim kwitną drzewa: czarny bez, jarzębiny, dęby i spóźnione sosny, stara lipa wabi swoich kochanków , rozłożysta kalina rozsypuje konfetti, raj! To miejsce na ziemi, w którym przyszło mi żyć, jest moim zielonym niebem. Dzięki Ci, Boże, za ten skrawek ziemi, za okruch zawieszony w kosmosie, tak mały i bezbronny, a jednocześnie wielki i wszechmocny, uporządkowany (...)”[s. 77]

 Może to oczywiste, ale w czasie lektury przyszło mi na myśl, że pisanie jest jak malowanie. Słowem można tworzyć obrazy. Barwami myśli, uczuć i wyobraźni nadawać codzienności własne proporcje i odcienie, wybierać odpowiednią perspektywę. Wszystko po to, by obcy świat oswoić, uczynić go znośnym, przyjaznym. By w nim zamieszkać. 

Usiąść z boku. W cieniu. W ciszy. W zieleni.
W refleksjach narratorki odnalazłam siebie. Z trzech stron świata mojego domu mam pola i łąki, z czwartej las. Wzruszają i radują mnie kształty chmur, zapachy zmierzchów, barwy kwiatów, rozpoznawanie ptasich głosów, mozaiki motylich skrzydeł. Moje niebo także ma kolor zielony. 

Krystyna Januszewska, Niebo ma kolor zielony, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2004.

*(Marek Grechuta, Świecie nasz)
**Cytaty pochodzą z książki (Krystyna Januszewska, Niebo ma kolor zielony, jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

Warto odwiedzić stronę autorki: www.januszewska.eu
Zdjęcia opublikowane w poście są mojego autorstwa, a kwiaty wyhodowała mama ;-)

wydawnictwo: Zysk i S-ka
okładka: piękna! – reprodukcja obrazu autorki. Miękka.
ilość stron: 319
moja ocena: 5/6
skąd: kupiłam. Jak dobrze, że kupiłam...!

17 stycznia 2012

„Śmierć chroni od miłości, a miłość od śmierci”* - Elisabeth Rynell „Hohaj”

„Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną,
Powiem ci: śmierć i miłość - obydwie zarówno.
Jednej oczu się czarnych, drugiej - modrych boję.
Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje.”[1]

„Bezdroża w tej opowieści zwą się Hohaj. Kiedyś można było odczytać znaczenie tego słowa, teraz to tylko znak. Rozpadła się sieć znaczeń, w którą było wplecione”[2]

Te bezkresne śnieżne przestrzenie, gdzie zima trwa niemal cały rok, obrazują wewnętrzną pustkę i dezorientację bohaterki. Jej życie właśnie się rozpadło. Zgubiło znaczenie. Straciła ukochanego człowieka.

„Pierwsze dni po twojej śmierci. Moje rozdarcie. Teraz to jasno widzę. Nieustannie rozmawiam z tobą, zaklinam cię. Pozwolić ci odejść, najcięższa próba. Wyszeptać na pożegnanie: teraz wolno ci umrzeć. To twoja śmierć, należy do ciebie. Wolno ci umrzeć.”[3]

Lecz pustka domaga się sensu. Rozdarcie – scalenia. Kobieta wyrusza w podróż. Pielgrzymuje po białej pustyni, bo „pielgrzym jest tym, który wyszedł ze swojego życia”[4]. Bo czasem trzeba szukać sensu daleko poza sobą. W Hohaj kobieta natrafia na ślady wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat. Staje się świadkiem miłości Arona i Iny, których ścieżki przecinające bezdroża skrzyżowały się pewnego lata.

Aron i Ina to bohaterowie o potarganych duszach, lękający się samych siebie, od siebie samych uciekający. Ona – po śmierci ukochanej matki żyje pod jednym dachem z okrutnym, odrażającym ojcem, znosząc jego upokarzającą, kazirodczą miłość, nie znając innego życia. On – wybrał los tułacza, by jak najdalej za sobą pozostawić dramatyczną przeszłość. Tułaczkę traktuje jak karę i pokutę.

Uczucie, jakie rodzi się między nimi, jest wielkie, niesamowite, lecz zarazem trudne, ryzykowne, nieznane. Najpierw muszą wybaczyć samym sobie. Odnaleźć w sercu powód, dla którego zasługują na miłość, ocalić resztki godności.

Nie budźcie i nie płoszcie miłości, mówi Pieśń nad pieśniami. Ale to trudne, najtrudniejsze. Człowiek się broni. Zamazuje ją. Nie można przyjąć tego jasnego i nieodpartego światła prosto w oczy.”[5]

Jak to jest – stracić ukochanego człowieka? Stracić część siebie? Jak pogodzić jedność miłości i osobność śmierci? Wieczność z tymczasowością? Moc z kruchością? Co to znaczy: „miłość jest mocna jak śmierć”? Co znaczy „śmierć chroni od miłości”...? Co wspólnego mają ze sobą te dwie potężne siły? Śmierć i miłość – dwa zdarzenia przewartościowujące ludzkie życie. Dwa bieguny tworzące sieć znaczeń, w jaką wplecione jest istnienie.

„Przez niebo rozgwieżdżone, wpośród nocy czarnej,
To one pędzą wicher międzyplanetarny,
Ten wicher, co dął w ziemię, aż ludzkość wydała
Na wieczny smutek duszy, na wieczną rozkosz ciała.”[6]

Losy Arona i Iny oraz owej bezimiennej kobiety-świadka ich historii tworzą jedną opowieść. Jej wątki splatają się, dopełniając i wzbogacając. Komentują się wzajemnie. Zastosowanie dwóch narracji – obiektywnej trzecioosobowej i  osobistej pierwszoosobowej to bardzo dobry zabieg. Chroni przed monotonią. Wciąga.

Gdybym miała określić książkę jednym słowem, powiedziałabym: piękna. Urzekły mnie jej malownicze krajobrazy: zewnętrzne i te wewnętrzne. Trafne porównania, świeże metafory, konsekwencje w ich stosowaniu, antropomorfizacja, synestezja. A jednocześnie – surowość i prostota przedstawionego świata. Zaczarował mnie klimat baśni. W zadumę wprawiło wnikliwe studium miłości, dojrzałe i mądre refleksje o śmierci. Nieoczywiste. Niejednoznaczne. Inspirujące. Wartościowe.

„Na żarnach dni się miele, dno życia się wierci,
By prawdy się najgłębszej dokopać istnienia -
I jedno wiemy tylko. I nic się nie zmienia.
Śmierć chroni od miłości, a miłość od śmierci”[7]

Elisabeth Rynell, Hohaj, tłum. Ewa Mrozek-Sadowska, wyd. słowo/ obraz terytoria, Gdańsk 2009.

* - Jan Lechoń, ***(Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną...), za Silva Rerum: http://silvarerum.eu/lechon#a3
[1] – jw.
[2] – E. Rynell, Hohaj, jw., s. 7.
[3] – jw., s. 200.
[4] – jw., s. 68.
[5] – jw., s. 134.
[6] – Jan Lechoń, jw.
[7] – jw.

wydawnictwo: słowo/ obraz terytoria, seria: Terytoria Skandynawii
tytuł oryginału: Hohaj
język oryginału: angielski
okładka: broszurowa
ilość stron: 230
moja ocena: 5,5/6
skąd: z biblioteki.

10 stycznia 2012

Zbyt kiepska, by wzruszać – José Mauro Vasconcelos „Moje drzewko pomarańczowe”

Nie wystarczy chwytająca za serce historia – trzeba ją jeszcze umieć opowiedzieć. Wzruszenie przy czytaniu to nie jest byle co. Nie tak łatwo je wywołać. Potrzebne mi głębiny i pozwolenie, by się w nich zanurzyć. 

Kogo nie wzruszy historia Zezé – rudowłosego pięciolatka ciekawego świata, dotkliwie doświadczającego biedy? Który nie dostaje prezentu na Boże Narodzenie, pracuje jako pucybut, by w sklepie o nazwie „Głód i nędza” móc kupić sobie co nieco? Zamartwiającego się bezrobotnym ojcem i matką pracującą ponad siły? Zbyt mocno obrywającym za swoje psoty – zazwyczaj doprawdy nieproporcjonalnie do ich wagi? Opowiadającym o swoim cierpieniu i smutku małemu drzewku pomarańczowemu? Kogo to nie wzruszy?

Ano - mnie.

Nie trafił do mnie zlepek zdarzeń byle jak opowiedzianych przez narratora-pięciolatka. Czytałam wiele książek, w których narracja prowadzona była przez dziecko i wiem, że dziecięca naiwność, nieporadność i niewiedza nie muszą oznaczać kompozycyjno-stylistycznych niedostatków. Myślę jednak, że autor nie jest ich świadom i bynajmniej nie są one wynikiem celowości.

Po wydarzeniach prześlizgiwałam się zbyt szybko, bez zainteresowania i z niesmakiem. Z umiejętnie połączonych słów można przecież zbudować naprawdę sugestywny świat. Tutaj zabrakło mi fundamentów, na których mogłabym się oprzeć, zdecydowanych konturów, gotowych do wypełnienia wyobraźnią. A wystarczyło po prostu dopracować i rozbudować niektóre sceny, zgłębić psychikę postaci, dokończyć rozpoczęte wątki, sprecyzować kierunek biegu wydarzeń.

Chaotycznie przesuwające się przed oczyma obrazy wodzą na manowce. W kompozycji zabrakło mi wyrazistej, nadrzędnej przyczyny porządkującej wydarzenia i myśli. Czekałam, aż coś wyniknie z kolejnych przygód chłopaka: że w końcu się zmieni i przestanie psocić albo jego rodzina zmieni do niego stosunek i wytłumaczy mu, że nie wolno tak a tak się zachowywać, zamiast bezmyślnie go bić, albo że ich los się odmieni. I owszem – ostatnie rozdziały stanowią pewien przełom, ale, przez brak należytego wyeksponowania, pozostaje nijaki. To, co ważne wypada blado i nie robi wrażenia, to, co doniosłe - gubi się w fabularnym chaosie.

Zupełnie nieprzekonujący i mało prawdopodobny jest dla mnie fakt, że mały chłopiec napotyka nagle obcego człowieka i zaprzyjaźnia się z nim tak mocno, że po kilku chwilach traktuje go jak ojca. Tym bardziej, że po pierwszym niefortunnym spotkaniu, gdy Zezé został przezeń publicznie upokorzony, obiecał sobie, że go zabije. Innym razem Zezé zwierza się swojemu Portugalowi [tj. owemu przyjacielowi właśnie]: „Tata ma już tyle lat, że nie może znaleźć pracy. Wiem, jak bardzo go to boli”[s. 147]*, a stronę dalej powiada: „A on [tata] mnie tak strasznie zbił, tak okropnie. Ale nie szkodzi... – Pociągnąłem przeciągle nosem. – Nie szkodzi, i tak go zabiję”[s. 149].

Doprawdy irytujące jest emocjonalne rozchwianie chłopca. Bohater raz ubolewa nad swoim zachowaniem, a za moment idzie psocić; raz jest pokorny, raz niesforny, raz kogoś kocha, innym razem przysięga go zabić. Źle brzmią w ustach dziecka tak drastyczne zamiary oraz wulgaryzmy. Nie twierdzę, że jest to coś nadzwyczajnego i niemożliwego (pewnie się zdarza), jednak sposób przedstawienia takich sytuacji aż się prosi o pogłębiony, dojrzalszy portret psychologiczny.

Brak konsekwencji, zmienność: nastrojów, wydźwięku, klimatu, postaw - męczą. Czytelnik jest nimi bombardowany i zaskakiwany - raczej niemile. Oto zaczynam się do czegoś przywiązywać, ustosunkowywać, wczuwać w coś, a tu – bach! – koniec. Ni stąd, ni zowąd nowa opcja, na którą nie byłam gotowa.

Naiwnie rozumiane przez chłopca sprawy i problemy nie zostają mu przez nikogo wyjaśnione. A szkoda, bo jego inteligencja i ciekawość świata była potencjałem do wykorzystania. Prawdy, do jakich dochodzi mogą poruszać, lecz są mało odkrywcze. (Jedyny cytat, nad którym się zatrzymałam i wynotowałam: „Można zabijać w sercu. Po prostu przestać kogoś kochać. I wtedy ten ktoś umiera”[s. 149].) Przyjacielowi, którego spotyka bohater, daleko do lisa z „Małego Księcia”. Podobnie jak „Mojemu drzewku pomarańczowemu” daleko do książki Saint-Exupéry'ego. To bardzo eksponowane porównanie jest dla mnie całkowicie bezzasadne.

O wartości powieści nie świadczy naszpikowanie jej wzruszającymi scenami. Trzeba jeszcze umieć je połączyć w zgrabną całość. Naciąganie odbiorcy na chwytliwe historie, granie na jego emocjach – nie tędy droga do mojego czytelniczego serca.

José Mauro Vasconcelos, Moje drzewko pomarańczowe, tłum. Teresa Tomczyńska, wyd. Muza, Warszawa 2009.

*Cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Muza
tytuł oryginału: Meu Pé de Laranja Lima
język oryginału: portugalski
okładka: miękka
ilość stron: 190
moja ocena: 2/6
skąd: biblioteka.

1 stycznia 2012

dziesięć najbardziej niesamowitych książek 2011 - moja prywatna lista

...niesamowitych, ważnych, wyjątkowych - w różny sposób. A wspólnym mianownikiem tej niesamowitości jest ich sugestywność, sposób oddziaływania, moc wyzwalania emocji i refleksji. Nieważne, czy działo się to przez śmiech, wzruszenie czy przerażenie. Ważne, że mnie zmieniły, wywróciły świat do góry nogami, podkopały fundamenty, pokazały nowe perspektywy, wzbogaciły, zapadły głęboko w pamięć. 
Ukształtowały
Tego właśnie szukam w literaturze, to w niej cenię.
*
~~*~~*~~*~~
(kolejność przypadkowa)
Kazuo Ishiguro, Nie opuszczaj mnie,
Wojciech Tochman, Dzisiaj narysujemy śmierć,
Wojciech Tochman, Jakbyś kamień jadła,
Wojciech Kuczok, Spiski. Przygody tatrzańskie,
Anna Bolecka, Biały kamień,
Tove Jansson, Córka rzeźbiarza,
Olga Tokarczuk, Anna In w grobowcach świata,
Wasilij Grossman, Wszystko płynie,
Anne B. Ragde, Ziemia kłamstw,
 Anne B. Ragde, Raki pustelniki.
~~*~~*~~*~~