29 lutego 2012

Szarość to nie tylko kolor – Michał Głowiński „Czarne sezony”

Dzieciństwo to czas oswajania świata. Wojna to czas wyobcowywania.

Oto wspomnienia z dzieciństwa: trupy leżące na ulicach getta. Ukrywanie się w piwnicy. Droga na Umschlagplatz. Selekcja. Samobójstwo dziadka. Jacyś ludzie, którzy byli i nagle znikali. O których pamięć nie pozwala powiedzieć niczego innego, jak tylko: żyli – i umarli[por. s. 46]*. I kolor getta: „swoisty i niepowtarzalny, taki, jakim się odznacza być może każde zbiorowe nieszczęście. Kolor szaro-brunatno-czarny, jedyny w swoim rodzaju, wyzbyty jakiejkolwiek żywszej barwy, jakiegokolwiek urozmaicającego akcentu. Pozostała mi przed oczyma monochromatyczność getta, najlepiej chyba określa ją słowo wyszarzałość. Bo wszystko było właśnie wyszarzałe – niezależnie od tego, jaką miało pierwotną barwę.”[s. 11]

Lecz szarość to nie tylko kolor. To forma istnienia. A może bardziej – nieistnienia: „Wmieszać się w tłum, stać się kimś bez właściwości, najszarszym z szarszych”.[s. 105] Szarość to stan duszy, która doznaje bólu i upokorzenia ze innych: „W momentach wielkiego zagrożenia i w związanych z nim załamaniach nie dostrzega się świata zewnętrznego, nawet tego najpiękniejszego i najbliższego, przestaje on istnieć, przekształca się w pustkę (...)”.[s. 153]

Niebezpieczeństwo życia w getcie, ucieczka, ukrywanie się po aryjskiej stronie, rozstania z rodzicami, obawa o losy najbliższych, strach. Czarne obrazy wydobyte z pamięci. Niedokładne, rozmyte, chaotyczne, w ogromnej części zatarte. „(...) Fragmenty, okrawki, resztki.”[s. 31] Często bardziej refleksje o wydarzeniach niż opowieści o nich[por. s. 36]. Bo autor nie zna wielu faktów, imion osób, rysów ich twarzy; gubi się w chronologii własnych wspomnień. Ale czy naprawdę kilkuletnie dziecko może je pamiętać (w 1944 roku Michał Głowoński miał dziewięć lat)? I jak kilkuletni chłopiec może pojmować świat, w którym zostaje skazany na śmierć? Świat, w którym „o dalszych losach człowieka mógł decydować jedynie przypadek”?[s. 92]  Gdzie „nigdy nie wiadomo, czyje oko okaże się okiem donosiciela”[s. 92]...?

Autor pisze: „Błyski pamięci mają swoje prawa, zwalniają z troski o konsekwencję, uzasadniają fragmentaryczność, wręcz z góry ją zakładają. Piszę o tym, co zapamiętałem, a gdy czegoś nie jestem pewien, otwarcie o tym wspominam. Czytelnik nie powinien się dziwić, że spotka tu i ówdzie formułę nie wiem. Te opowieści mówią jedynie o tym, co doświadczone i zapamiętane”[s. 7].

I rzeczywiście, sporo jest wyjaśnień, usprawiedliwień i uzasadnień niepamiętania. Fragmentaryczność nie dziwi, nie przeszkadza. Bo w końcu nie chodzi o fakty, daty, nazwiska i miejsca – o całą zewnętrzność wojennej rzeczywistości, jaką przecież z tej strony poznać nam najłatwiej. Chodzi o świat wewnętrzny człowieka, który znalazł się w środku piekła. Zapamiętane przezeń uczucia, emocje, stany, reakcje, myśli. Świadectwo zła doznanego. Drzazgi wspomnień.

Książki ukazująca losy dziecka w czasach wojny są same w sobie wstrząsające, a jednak narracja „Czarnych sezonów” zaskakuje czytelnika spokojem i wielkim dystansem do własnych przeżyć. Nieme emocje przekute na dojrzałe refleksje. Uporządkowane przemyślenia. Cierpliwe zmaganie się z materią słów. Powściągliwość.

To nie jest takie proste, nawet dla tak wybitnego literaturoznawcy - opisać. Język nie jest w stanie oddać całego ogromu zła czarnych sezonów. Trzeba oczyścić słowa ze znaczeń: zbyt łatwych, zbyt podniosłych, zbyt ogólnych. Uzasadnić ich kłopotliwą semantykę. Przywoływane przez nie konteksty i toposy, które w żaden sposób nie pasują do wojennych przeżyć dziecka. „A gdy mowa o świecie potwornym, jednym z najstraszniejszych, jakie kiedykolwiek ludziom zgotowano, wszelkie słowa podniosłe i uroczyste są zbyteczne, wkrada się w nie fałsz.”[s. 50]

Prawdziwa, wstrząsająca, a jednocześnie piękna literacko książka.

Michał Głowiński, Czarne sezony, wydanie trzecie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002.

*Cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
okładka: miękka
ilość stron: 232
moja ocena: poza wszelkimi ocenami
skąd: z biblioteki.

20 lutego 2012

„Bez korzeni nie ma skrzydeł”* - Brigid Pasulka „Dawno, dawno temu i prawie naprawdę”


Babcia Nela opowiadała tylko historie z dobrym zakończeniem. Te smutne wnuczka musi odkryć sama.

Dwie równoległe opowieści, dwie perspektywy czasowe. Wciąż żywa, dopełniająca się przeszłość i teraźniejszość (może lepiej – współczesność), która często spogląda wstecz. A przyszłość w obu przypadkach jest wielkim niepokojem.

Pierwsza narracja, trzecioosobowa i obiektywna, przedstawia losy mieszkańców Półwsi, małej wioski w powiecie wadowickim. Jej bohaterami są państwo Hetmańscy, ich córka, piękna Anielica, i syn, „nazwany na cześć wielkiego średniowiecznego króla Władysławem Jagiełłą”[s. 13]** oraz Gołąb i jego brat, Jakub. Gołąb zakochuje się w Anielicy i podejmuje starania o jej rękę. Chcąc udowodnić, że jest godzien tego zaszczytu, postanawia wykorzystać swój największy talent – pracę własnych rąk. „Konkretnie zaś poprzysiągł sobie, że przekształci skromną chałupę jej [Anielicy – dop. A. D.] rodziców w dom, który stanie się przedmiotem zawiści pozostałych dwudziestu siedmiu mieszkańców Półwsi, że zrobi z niego mieszkanie wywołujące hosanny na wysokościach u każdego, kto go zobaczy”[s.11]. Brzmi to jak baśń, lecz niebawem w ową baśń wkracza druga wojna światowa, a później Sowieci. Rozdźwięk sielskości i spokoju tego uporządkowanego małego światka oraz chaosu i zła wojny jest wstrząsający.

Bohaterką drugiej opowieści jest młoda dziewczyna o przezwisku Baba-Jaga. Jest sierotą, po śmierci rodziców wychowywała ją babcia. Teraz mieszka w Krakowie, u cioci Ireny. Pracuje jako barmanka oraz pomoc domowa u pani Bożeny, nieco dziwacznej staruszki, właścicielki kamienicy na placu Biskupim. Codzienność młodej dziewczyny czasem rozświetlają chwile euforii i radości (w czasie wizyt w kinie, które jest jej pasją), częściej jednak jest boleśnie nijaka, bez pomysłów na zmiany, naznaczona dotkliwym uczuciem samotności. Wszystko dzieje się w początkach lat dziewięćdziesiątych, w Polsce zachłystującej się wolnością, ale i mocno w owej wolności zagubionej, niepewnej i nieporadnej. Baba-Jaga jest bardzo dojrzałą narratorką. Opowiadana przez nią rzeczywistość nie jest beznamiętną, rzeczową relacją, ale za każdym razem rozpoczyna się gdzieś w głębi niej samej. 

„Gdy mieszkałam na wsi, mogłam przynajmniej wyobrazić sobie coś, co czeka za horyzontem. Tutaj, w mieście, marzenia, które się we mnie kłębiły, wydają się wyłącznie wyschniętymi pestkami w grzechotce, a jedyną rzeczą, którą widzę przed sobą, jest zrobiony z okruszków ślad zobowiązań, prowadzący mnie od dnia do dnia.”[s. 98]

„Przyglądam się grającemu Tadeuszowi i myślę, jak długo trzeba coś robić, żeby się tym stać. Jak długo trzeba grać na klarnecie, żeby naprawdę zostać klarnecistą? Jak długo mogę stać za barem i mówić, że nie jestem barmanką?”[s. 174]

Te dwie narracje z początku wydają się płynąć niezależnie od siebie. Jednak z każdym rozdziałem odkrywamy jakiś szczegół stanowiący o ich bliskości, kolejną odsłonę ich splotu. Wiedza przychodzi małymi kroczkami, rozjaśnia się stopniowo. Bohaterowie tych różnych czasów doświadczają analogicznych sytuacji i uczuć, mają podobne cechy charakteru. Ich podobieństwo jest jedną z zasad kompozycyjnych książki. Dwie opowieści jak dwa głosy współbrzmiące w kanonie, gdzie jedna melodia rodzi się później. Kompozycja jakże miła dla wyobraźni.

Długo zastanawiałam się, czym tak bardzo oczarowała mnie ta książka. Zręcznym przeplataniem dwóch historii? Magicznym podobieństwem zdarzeń w życiu bohaterów, utwierdzającym w przekonaniu, że choć tak wiele zmienia się wokół, to w głębi serca pozostajemy sobą? Przesłaniem o bliskich, którzy, choć już odeszli, wciąż żyją w nas i wciąż prostują nasze ścieżki? A może to mój Kraków – znajome budynki, place, ulice i parki, gdzie podobnie odczuwałam, podobnie mocowałam się z rzeczywistością, podobnie marzyłam i kochałam?

Lektura „Dawno, dawno temu...” przekonała mnie, że historia tragiczna i smutna może być jednocześnie piękna i ciepła. Że, co wzruszające, nie musi być ckliwe i kiczowate. A z pozornie nic nie znaczących części można skleić pełną sensu całość.

To powieść o dojrzewaniu do świadomości, że koniec poszczególnych rozdziałów naszego losu, zależy także od nas. Świetnie skomponowana, zaskakująca do ostatnich stron, realistyczna, prawdziwa, niebanalna, ciepła. Od dziś mam na blogu nową kategorię recenzyjną: radość czytania.

Brigid Pasulka, Dawno, dawno temu i prawie naprawdę, tłum. Barbara Gadomska, wyd. AMF, Warszawa 2010.

*Marcin Styczeń, cytat z piosenki pt. „Bez korzeni nie ma skrzydeł”, z płyty „21 gramów”.
**Cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: AMF
tytuł oryginału: A Long, Long Time Ago and Essentially True
język oryginału: angielski
okładka: miękka ze skrzydełkami
ilość stron: 373
moja ocena: 5,5/6
skąd: zasoby domowych półek - dostałam w prezencie – od męża ♥ (po małym zasugerowaniu ;). Ale do przeczytania zachęciła mnie Ania ;*.