22 lutego 2013

Zwątpienie jest darem - Wiesław Myśliwski „Traktat o łuskaniu fasoli”

Kiedy zawodzi nas rozum, słowo, wiara: w Boga, w drugiego człowieka, w siebie, w porządek tego świata – zostaje tylko zwątpienie. Kiedy odpowiedzi nie mieszczą się w naszym języku lub gdy nie otrzymujemy ich wcale – pozostaje zadawanie pytań. Kto wie, czy w dzisiejszym świecie najcenniejsze nie jest właśnie zwątpienie, które rodzi pytania, upomina się o sens, ufnie wypatruje go w otchłani.

Autotematycznie, osobiście 

To nie jest wcale prosta sprawa z tą książką. Zupełnie nie wiem, czego się uchwycić. Jak z niej wyciągnąć esencję, jak przekazać w moich małych, niepewnych słowach takie bogactwo, by go nie pomniejszyć? To powieść, która się w sobie nie mieści. Której nie da się zamknąć, która daleko poza siebie wychodzi. A ja moimi nieporadnymi słowami muszę ją uchwycić. Że nie muszę? Oczywiście, że muszę. Jeżeli twierdzisz, że nie muszę, to znaczy, że zupełnie nie masz pojęcia, o czym mówisz. Nie wiesz, jak to jest, kiedy przeczytasz niesamowitą książkę i czujesz, że ona zbiera się w tobie, że cię przerasta. I te wrażenia w końcu muszą znaleźć ujście. Zachwyt nie lubi zostawać w ukryciu. Chcesz o nim mówić, a nie możesz znaleźć odpowiednich słów. Chcesz się nim dzielić, niemal jak mistyk, który doświadczył Absolutu i nie potrafi o tym milczeć - choć powinien (wszak to doświadczenie niewyrażalne). (Do tego porównania doszłyśmy razem z Kaśkiem, ona też tak ma po przeczytaniu niezwykłych książek).

To kolejna, czwarta chyba redakcja wprowadzająca radykalne zmiany do niniejszego tekstu. Najpierw pisałam o przeświadczeniu bohatera o istnieniu sensu, teraz koncentruję się bardziej na sposobie dochodzenia do tegoż przeświadczenia. Trudno zresztą o wspólny mianownik dla wielości i różnorodności tematów poruszonych w „Traktacie...”. Dlatego swój pomysł przedstawiam tak ostrożnie, z egoistycznej konieczności uporządkowania myśli, ze świadomością, że to tylko jeden z tropów (choć obszerny) i w żadnym wypadku nie wyczerpuje on całości. 

„Nie wszerz się żyje, w głąb.”* 

Narrator powieści jest dozorcą, pilnuje domków letniskowych. Opowiada swoją historię podróżnikowi, który przybył do niego pewnego dnia kupić fasolę. Więc obaj siadają i łuskają (nie, to nie jest prawda, że zdania nie można zaczynać od „więc”). I rozmawiają, lecz czytelnik słyszy tylko narratora. Słów i poglądów wypowiedzianych przez przybysza może się tylko domyślać. Narracją nie rządzi chronologia, lecz dygresja, skojarzenie, przypomnienie - najróżniejsze konotacje wyobraźni i pamięci. No i oczywiście reakcja jego słuchacza, która często zmienia tor rozmowy, prowokując, polemizując lub też inspirując.

Dozorca mówi o dzieciństwie, rodzinie, domu, swojej wiosce, wojnie, nowym świecie, jaki po niej budował. O wydarzeniach, które go ukształtowały. O nauce gry na saksofonie, zakupie pierwszego kapelusza, pracy na budowie, wyrazistym śnie, który tak dobrze zapamiętał. Mówi o tym, co wnieśli w jego życiu napotkani ludzie. Umiał słuchać. I pamiętać umiał.

Te czasem bardzo zwyczajne zdarzenia (ale zawsze drobiazgowe, barwne, pięknie opowiedziane) przenika wielka refleksja: czy to przeznaczenie czy przypadek? Kim jest człowiek i kiedy tak naprawdę jest? Kiedy może o sobie powiedzieć, że istnieje, od czego/kogo zależy? Jakie jest jego miejsce w świecie? Co kieruje jego postępowaniem? Czym jest: porządek, pamięć, wyobraźnia, czas, muzyka, miłość, wolność, cierpienie, ból, zwątpienie, śmierć...?

Podoba mi się sposób widzenia bohatera. Sposób widzenia: świata, życia, ludzi, zwierząt (bardzo!), roślin i rzeczy. Prostota i łatwość jego myśli odsłaniają przed czytelnikiem naprawdę monumentalną filozofię. I staje mu się ona bliska, dostępna. Uświadomiłam sobie, jak bardzo dotyczą mnie pewne zagadnienia, które znam jedynie z teorii.

I podziwiam go, i dziwię mu się przy tym podziwie – że tyle w nim chęci szukania i patrzenia w siebie. Tak wiele w jego życiu było rozdarć, chaosu, bezsensu. Wojna, śmierć bliskich, utracona młodość. Lecz on nie epatuje cierpieniem, nie daje go po sobie poznać. Dramatyczne zdarzenia przedstawia tak samo, jak inne, choć i sporo tu przemilczeń. W milczeniu bardziej jeszcze ból słychać, niż gdyby się o nim krzyczało. Po co powtarzać coś, co wciąż brzmi, co jeszcze nie wybrzmiało do końca...?

„- Urodziłem się tu.
- Gdzie tu?
- Tu.
- Jak tu? Gdzie tu? – Zdumiała mnie jego gwałtowność, z jaką próbował zaprzeczyć mojemu wyznaniu. – To chyba że pana wtedy nie było. Tu nikt nie ocalał. Nikt.”[s.53]****

„O, Bóg był mi dużo winien.”[s.96]

„Widocznie śmiech nie od tego zależy, co pan widzi, słyszy. Śmiech to zdolność człowieka do obrony przed światem, przed sobą. Pozbawić go tej zdolności, to uczynić go bezbronnym. I taki właśnie byłem. Po prostu nie umiałem się śmiać.”[s.113] 

Pytania, które wystarczą** 

Zachwyca mnie jego niestrudzenie w opowiadaniu. Wnikliwe wpatrywanie się w swoją przeszłość, mimo dramatyzmu jej obrazów. Intuicja, wrażliwość, dojrzałość. Pokora wobec Tajemnicy. Zgoda na swój los. Rozważanie go wciąż na nowo. Podważanie wszelkich oczywistości: tak wiele rzeczy jest dla nas oczywistych, lecz mądrze postawione pytania sprawiają, że przestają takie być. Jego pytania są szczególne i niejednoznaczne. Powstają z przeświadczenia o ukrytym sensie, porządku. Pyta przybysza, pyta siebie, pyta nas. Może o sensie, o owej Miłoszowej „podszewce świata” lepiej mówić, pytając o nie? Oznajmiać je w pytaniach?

Kiedy umrę, zobaczę podszewkę świata.
Drugą stronę, za ptakiem, górą i zachodem słońca.
Wzywające odczytania prawdziwe znaczenie.
Co nie zgadzało się, będzie się zgadzało.
Co było niepojęte, będzie pojęte.
*** 

„Porządek to nie tylko to, czego się zakazuje, a na co się zezwala. O, nie tylko to. Może w ogóle nie to. Czasem mam wrażenie, że to jakby odwrotna strona życia, gdzie wszystko ma swoje miejsce, swój czas, wszystko toczy się nie jak samo chce, a nic nie jest w stanie wyjść poza ustaloną przez porządek miarę. Nie wiem, czy się pan ze mną zgodzi, ale to porządek zmienia nasze życie w los. Nie mówiąc, że jesteśmy tylko drobinami w porządku świata. Dlatego ten świat jest dla nas taki niepojęty, jak przystało na drobiny. Bez porządku człowiek by siebie nie wytrzymał. A nawet Bóg czy bez porządku byłby Bogiem? Tylko że człowiek jest najdziwniejszą istotą na tym świecie, kto wie, czy nie dziwniejszą od Boga. I nie chce zrozumieć, że lepiej dla niego, gdy zna swoje miejsce, czas swoje granice.[podkr. A.D.]”[s.60] 

Wątpliwości, przypuszczenia, przeświadczenia, przeczucia wyrażane w pytaniach są bezpieczniejsze. Nikt ich nie obali, nie wyświechta, nie podepcze, nie podda wnikliwej analizie krytycznej. Pytania je ocalą.

„Człowiek tak czasem o coś pyta, ale nie oczekuje odpowiedzi. Są przecież pytania, zgodzi się pan, które same sobie wystarczą. Zwłaszcza że żadna odpowiedź i tak by ich nie zadowoliła.”[s.248] 

Zwątpienie jest darem 

Pytania bohatera rodzą się z ciekawości i zwątpienia. „(...) Samo istnienie nie jest żadnym dowodem. Istnienie obdarza nas samymi zwątpieniami.[podkr.A.D.]”[s.377]

Nic tak nie błaga o sens jak zwątpienie. Nigdy bardziej nie domagamy sie światła, jak w czasie długiej nocy. Jeśli w zderzeniu z absurdem zawodzą nas rozum i wiara, to może pozostaje nam jeszcze tylko (aż?) zwątpienie? Zwątpienie, które wszystko odrzuca i buduje od nowa. Które pyta. Kiedy odpowiedzi nie mieszczą się już: w naszym języku, myśleniu, w logice Arystotelesa – wciąż możemy jeszcze pytać. A to trwanie w pytaniach bez odpowiedzi, czym jest, jeśli nie ufnością – w sens? Nieugiętą, wytrwałą, trzymającą nas przy życiu. Może dlatego można powiedzieć, że „istnienie obdarza nas zwątpieniami”. Może właśnie dlatego zwątpienie można nazwać darem? 

Na koniec

Jeśli brzmi to bardzo ogólnie i mętnie, to tylko i wyłącznie przez moją nieporadność oraz wielki smutek, z wnętrza którego piszę ten tekst. Książki w to nie mieszajcie. 

Wiesław Myśliwski, Traktat o łuskaniu fasoli, wyd. Znak, wydanie drugie, Kraków 2010.

* jw., s. 215,
** jw., por. s. 377,
***Czesław Miłosz, „Sens”, [cyt. za:] milosz.pl: http://www.milosz.pl/przeczytaj/poezja/11/sens
****pozostałe cytaty pochodzą z książki (Wiesław Myśliwski, jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron. 

wydawnictwo: Znak 
okładka: miękka
ilość stron: 399
moja ocena: poza oceną
skąd: egzemplarz własny (na szczęście!) Zakupy.

17 lutego 2013

Kraina zatrzymanego czasu - Krystyna Januszewska „Dolina motyli”

Życie to ciągłe pożegnania. Tak bardzo nie godzimy się na przemijanie i zmiany niesione przez czas. On jednak pozostaje niewzruszony wobec naszych protestów. Tylko w dzieciństwie czas nie płynie. Tymczasowe, ulotne momenty zastygają w wiecznym bursztynie pamięci. Trwają nieskończenie. A jeżeli w to trwanie wkroczy śmierć?

„Po nocach śnił mi się dom nad potokiem, kwitnące łąki i mój ukochany pokoik na piętrze. Szczęście prysneło jak mydlana bańka, runął bezpieczny świat, a to, co dostałam w zamian, przerażało. Bloki, bloki, bloki, a za blokami ruchliwe ulice, samochody”[s.13]*
 
Joasia Zalewska ma zaledwie dziesięć lat, gdy musi zmagać się ze zmianami w swoim życiu. To, co dla jej rodziców jest pragmatycznym rozwiązaniem, dla niej staje się dramatem: do tej pory rodzina mieszkała na wsi, w Bielinku, teraz, z powodu pracy ojca, przeprowadza się do Warszawy. Mając w pamięci „Niebo ma kolor zielony” myślałam, że to będzie centralny temat „Doliny Motyli”, powieści dla młodzieży autorstwa Krystyny Januszewskiej. Szybko jednak okazało się, że, to tylko jeden z wielu wątków, które splatają się w przejmującą opowieść o przyspieszonym dojrzewaniu, trudnych relacjach rodzinnych, cieniach rodzicielstwa, a także o największym absurdzie tego świata, jaki może spotkać dziecko – śmierci bliskiej osoby. 

Jest więc matka Joasi, kobieta z jednej strony szczęśliwa i zaradna, z drugiej bardzo zagubiona i niespełniona, która stawia wszystko na realizację swoich marzeń, a kiedy te się nie spełnią, stacza się na samo dno rozpaczy. Jest młodszy braciszek, którego narodziny oprócz radości przyniosą młodej bohaterce nowe obowiązki. Jest Filip, chłopak z Bielinka, zmagający się z rozstaniem rodziców i wyjazdem matki za granicę. Jest Marta, najlepsza koleżanka ze szkoły, której rodzice z kolei są tak zapracowani, że w życiu córki niemal nieobecni. Wszystko to składa się na smutny obraz dzieciństwa.

Na uwagę zasługuje narracja prowadzona z wielu punktów widzenia, przez różne osoby: Joasię, Filipa, Martę i doktora Bielickiego. Miałam wrażenie, że Joasia i jej rówieśnicy są nazbyt dojrzali jak na swój wiek. Ich wypowiedzi wypadają czasem sztucznie. Można by usprawiedliwiać to faktem, że rozdziały są jednocześnie fragmentami scenariusza reportażu i sytuacja ta może prowokować dzieci do udawania kogoś innego (choć przecież zły jest taki reportaż, któremu brak autentyzmu). Irytowały mnie także nastroje matki bohaterki – nieprzewidywalne, wprowadzające chaos w mój odbiór fabuły. Jednak po przymknięciu na to oka dałam się porwać narracji, bo po prostu lubię styl pisarki.

Januszewska przedstawia trudne zagadnienia w sposób bardzo łagodny. Tak, by poruszyć, lecz nie przerazić. By oswoić młodego czytelnika z tematem śmierci, depresji, samotności, kalectwa, przemijania, niespełnienia; by pokazać te szare i ciemne strony życia.

Uświadomiłam sobie, że w dzieciństwie nie istniało przemijanie. Dzieciństwo to była kraina zatrzymanego czasu. Czas, dorosłość, odchodzenie - to abstrakcje. Nic się nie zmieniało: po zimie przychodziła wiosna, żaby znosiły skrzek w bajorku. Lata były upalne, jesienią opadały liście. Zawsze tak samo. Wieczna tymczasowość. Warto było przeczytać tę krótką książeczkę chociażby dla takich wspomnień. No i te motyle, cuda stworzenia. Piękne i kruche - zupełnie jak życie. 

Krystyna Januszewska, Dolina Motyli, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2004. 

*cytat pochodzi z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron. 

wydawnictwo: Zysk i S-ka
okładka: miękka. Bardzo, bardzo mi się podoba.
ilość stron: 200
moja ocena: 4,5/6
skąd: w końcu wyszperałam na Allegro.

2 lutego 2013

Interpretacje [1] – Adam Zagajewski „Spadająca gwiazda”

Przez miliony lat biegłam samotnie,
w milczeniu, odważnie.
Spłonęłam, gdy na horyzoncie ukazały się
miękkie łąki i bujne kopuły drzew.

Cztery wersy, dwa sugestywne obrazy, dwie sytuacje egzystencjalne. Obszerny poemat o miłości zmieszczony w kilkunastu słowach. Wiele sensów, odwołań, motywów zamkniętych w jednej metaforze. Prosta opowieść o tym, co trudne. Zwykła historia o tym, co niepojęte, niezwyczajne.

Meteoroid, okruch skalny w swojej podróży przez Wszechświat natrafia na planetę – być może na Ziemię, w każdym razie na planetę, którą otacza atmosfera i na której życie rozwinęło się na tyle, by powstała tam bogata szata roślinna. Dotąd „samotnie, w milczeniu, odważnie” przemierzał Kosmos. Wpadając w atmosferę planety, jak to meteoroid – spłonął.

Podmiot liryczny ukrywa się za maską tzw. „spadającej gwiazdy” - jak człowiekowi kazało sądzić jego pierwotne, zmysłowe doświadczenie nie poparte jeszcze tym naukowym, a przechowane w języku do dziś. W wierszu jest ono nie bez znaczenia, bo odpowiada za płeć podmiotu lirycznego. Wyrazem, który uruchamia metaforykę jest czasownik „spłonęłam”. To on otwiera pole do interpretacji, przywołując motyw miłości-ognia. Wprowadza mnie w przenośną przestrzeń, mnoży skojarzenia, implikacje. Wiersz staje się świadectwem doświadczenia miłości: jej piękna i bólu, jej nieuchronności i siły. To opowieść o radykalnej odmianie życia.

Utwór przedstawia dwie sytuacje egzystencjalne: samotności i zakochania - wychodzenia z samotności. Bo oto na horyzoncie pojawia się miłość. Przed nią były miliony lat (hiperbola godna meteoroidu) odważnego lotu w milczeniu, wytrwałego rzeźbienia swojego losu, kształtowania charakteru, bezpiecznej przewidywalności. Wystarczyła jedna chwila, by ulec, ustąpić, stopnieć, pęknąć. Samotność wystarczała do czasu pojawienia się tej planety o nieznanych dotąd kolorach, zapraszającej niedoświadczoną jeszcze miękkością. Ale dotarcie do niej było ryzykowne. Groziło cierpieniem, lękiem, śmiercią. Czy jednak liryczna bohaterka miała czas na rozsądny wybór? Czy myślała logicznie, czy też gnała na oślep jak ćma do świecy po torze lotu wyznaczonym przez ziemskie przyciąganie, oczarowana zielenią? Ona - wytrącona z przeciętności, odmieniona, jakże inna: zwykła kamienna bryła stała się właśnie jasną gwiazdą. Ona – lśni, dostrzeżona przez ukochane oczy. Ona – rozbłyskuje niczym gwiazda, odczuwa ciepło i... ból.

C. S. Lewis pisał: „Kochać – to być narażonym na cierpienie. Pokochaj cokolwiek, a niewątpliwie coś schwyci twoje serce w kleszcze: może ono nawet pęknąć. Jeśli chcesz być pewien, że pozostanie nietknięte, nie powinieneś go nikomu oddawać, nawet zwierzęciu. Opakuj serce starannie w ulubione nawyki i drobne przyzwyczajenia, unikaj wszelkich komplikacji, zamknij je bezpiecznie w szkatułę czy trumnę swojego egoizmu. Ale w tej szkatule bezpiecznej, ciemnej, nieruchomej i dusznej serce się zmieni. Nie pęknie, ale stanie się nietłukące, niedostępne, nieprzejednane. Alternatywą tragedii lub co najmniej ryzyka tragedii jest potępienie. Piekło to jedyne miejsce poza niebem, gdzie jest się całkowicie zabezpieczonym przed całym ryzykiem i perturbacjami miłości. Sądzę, że najbardziej samowolna i nadmierna miłość mniej się sprzeciwia woli Bożej niż świadomie pielęgnowany brak miłości”[1]. 

„Przez miliony lat biegłam samotnie. (...) Spłonęłam (...).” Zadziwia mnie łatwość tego wyznania. Chłodna konstatacja, bezemocjonalna relacja z przebiegu zdarzeń. Jakby mówiła o czymś oczywistym, trywialnym, pospolitym. Co czuje podmiot liryczny w chwili tego wyznania? Rozpacz? Szczęście? Pretensje? Zdumienie? Niedowierzanie? A może obojętność (bo czasem nie zauważamy cudów obok nas)? A może miłości nie potrzebne są wielkie słowa? I nie potrzeba ich więcej tam, gdzie zaczyna się bliskość, czułość, obecność kochającej osoby? Czy wiersz jest spontanicznym wyznaniem kochającego człowieka, patrzącego w sierpniowe niebo? Olśnieniem równie nagłym i niezwykłym, jak ów rozbłysk na nieboskłonie? Może wobec milionów lat świetlnych milczenia to aż nazbyt wiele słów?

Ciągle się zastanawiam – czy osoba ukryta za metaforami jest szczęśliwa, gdy wypowiada te słowa? Czy zawiedziona i zdruzgotana żałuje czasu, w którym samotnie i odważnie przemierzała przestrzeń – wolna, nieskrępowana przyciąganiem do żadnego niebieskiego ciała? Gdy miała go tak wiele tylko dla siebie, nie musiała z nikim go dzielić. Kiedy nie dotyczyło jej cierpienie i odpowiedzialność za to, co oswoiła[2]

Nie godzę się na zamkniętą kompozycję wiersza. Wbrew dokonanej formie czasownika „spłonęłam” chcę wierzyć, że meteoroid przemienił się w meteoryt, któremu dane było doświadczyć miękkości łąk. A może to właśnie tutaj tkwi interpretacyjny klucz? Opowieść dramatycznie pozbawiona została dalszego ciągu, ale czy podmiot liryczny mógł wcześniej już doświadczyć „miękkości”? Skąd mógł wiedzieć w tej swojej próżni, jak miękkie są łąki? I komu mógł opowiedzieć swą historię w milczącym biegu przez pusty Kosmos? A może tylko to, co kamienne i nieczułe musiało się rozpaść w atmosferze, może tylko lód musiał stopnieć? Przecież miłość to wyjście z obojętności, nieczułości, egoizmu. Dojrzewaniem (do) nowych horyzontów.

Ile tu możliwości dopełnień! Ile niejednoznaczności! Cudownie trafna, twórcza metaforyka, nagromadzenie znaczeń i odniesień, zręczna gra na odcieniach słów. Tyle tajemnic, pytań i wątpliwości w czterech wersach! I żadnych odpowiedzi, żadnych wskazówek - na szczęście. 

[1] - C. S. Lewis, Cztery miłości, tłum. M. Wańkowiczowa, Warszawa 1968, s. 153-154.
[2] - Antoine de Saint-Exupéry, Mały Książę - cytuję z pamięci.

Adam Zagajewski, Spadająca gwiazda [w:] tenże, Płótno, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2002, s.40.

*
Niniejszym inauguruję pierwszy cykl na moim blogu: Interpretacje, w którym porywam się na poezję. Opowiem Wam o moich spotkaniach z wierszami i dobrymi tekstami z ulubionych piosenek, zwierzę się Wam z pytań i emocji, jakie po sobie pozostawiły, przytoczę mniej lub bardziej udane próby ich interpretacji. Nie jestem w stanie określić cykliczności tegoż cyklu, jednak, znając siebie, uprzedzę, iż może być on cyklem nieregularnym :).