27 marca 2013

Słyszalne krajobrazy [2]: „Bez wiary wygładzonego szkiełka”* - „Golgota Jasnogórska” Ernest Bryll, Joanna Lewandowska, Marcin Styczeń

Na początku był obraz. Potem było słowo. Na końcu  - muzyka. A ten koniec to zaledwie początek wędrówki.  

Jest wędrowanie, które się nie kończy. Jego początkiem jest właśnie Golgota. 

Na wstępie książeczki z wierszami dołączonej do płyty Ernest Bryll wspomina: „Leżeliśmy w jednym szpitalu, u profesora Bochenka na Ochojcu. Jurek najpierw, potem w 1999 roku ja, ale tak samo każdy z nas po cztery bypassy. Potem Jurek powiedział mi, że maluje Golgotę jako podziękowanie dla Matki Boskiej Częstochowskiej. Obejrzałem obrazy i bardzo, ale to bardzo mnie poruszyły. I nagle Jurek Duda-Gracz zapytał: A wierszy do tego byś nie złożył?”[1].

I poeta ułożył. A Marcin Styczeń napisał do nich muzykę, a potem, wraz z Joanną Lewandowską, zaśpiewał. Tak powstała „Golgota Jasnogórska” – płyta oparta na poemacie pasyjnym, minispektakl poetycki, wyjątkowa droga krzyżowa. Składa się z osiemnastu stacji, obejmuje także zmartwychwstanie i wniebowstąpienie Chrystusa. Cztery stacje czytane są przez Ernesta Brylla, czternaście śpiewane przy akompaniamencie gitary przez Joannę i Marcina.

Droga krzyżowa inna to niż wszystkie. Szczera do bólu, nie bawiąca się znieczulenia, w ładne słowa. Bardzo współczesna. Ocena ludzkich postaw zawarta w poemacie nie jest już tak łatwa i przejrzysta, by zmieścić ją w kategoriach siedmiu grzechów głównych, by bez trudności rozmieścić ją na biegunach dobra i zła. Wydaje się, że dzisiejsze zło jest sprytniejsze: przybiera pozory dobra, z powodzeniem ukrywa się w jego szatach. A człowiek – zdezorientowany, zagubiony, mały, niepamiętający o swoim człowieczeństwie, łatwo ulegający manipulacji. 

Z wierszy poety wielokrotnie wypływa gorzki paradoks: przeszkodą w spotkaniu z Chrystusem bywa najgorliwsza religijność. Religijność skostniała i ślepo zapatrzona w majestatyczne ołtarze, a nie umiejąca już patrzeć w głąb siebie ani też dostrzec człowieka stojącego obok. Trudno nie zacytować Jerzego Dudy-Gracza: „Podczas nabożeństw (...) na Jasnej Górze często stawiałem sobie pytanie: co by było, gdyby wśród pozłacanych biskupów pojawił się Chrystus i przed ołtarzem przedstawił się: Jestem Synem Bożym! Jak byśmy go ukrzyżowali? Jako Żyda? Wroga ludu? Bluźniercę? Bardzo wcześnie doświadczyłem fenomenu polskiego katolicyzmu, którego symbolem jest znak pokoju  w niedzielę i wzajemna nienawiść przez pozostałe sześć dni w tygodniu”[2]. Podobny ton pobrzmiewa także tutaj:

„Jest niedziela. My, pięknie odziani
Do kościołów bardzo się spieszymy
Gdzie czcigodnie śpiewając pieśni
Razem z Bogiem bezpieczni jesteśmy

Bo Pan tam jest. Więc, mówiąc szczerze
Na ulicy
Nie może leżeć.”
(Stacja III)

O czym jeszcze opowiada „Golgota Jasnogórska”? O tym, jak lubimy chronić się w tłumie, z którego nie mamy odwagi wystąpić, gdy nadchodzi właściwy moment. Że Wielkanoc jest dla nas jedynie pretekstem do podniosłego, acz chwilowego zrywu, krótkiego rozjaśnienia osobistego nieba, które – jak te okna czyszczone w pośpiechu – potem znów pokryje sadza (por. Stacja VI: Weronika). Że przechodzimy do porządku dziennego nad tym, co powinno nasze życie przewartościować („Bóg upadł. Lecz w ogóle zwyczajnie się dzieje.” – Stacja IX). Że grzęźniemy w doczesności po uszy, choć możemy przemieniać ją w wieczność. Że chcemy ocalić za wszelką cenę to, czego ocalać nie warto[3]. Że oddalamy od siebie świadomość: rozkładu, śmierci, cierpienia, dramatu męki. Że zapominamy o tym, co w chrześcijaństwie największe: o Bogu, który uczestniczy w naszym cierpieniu, zstępuje na dno piekieł, w nasz największy ból, upokorzenie, lęk. Jakże często, miotając się w dylematach teodycei, rzucając oskarżeniami o istnienie zła - zapominamy o Chrystusie, który współcierpi z nami. I w ogóle jakoś nie chcemy takiego Boga, „niepodobnego do Bożego stworzenia”: poranionego, zakrwawionego, upodlonego: „Trzeba go odziać na obrazach naszych/ W srebrne sukienki/ Bo straszy” (Stacja X). Jak bardzo lubimy łagodzić, uwznioślać, podkolorowywać rzeczywistość. Jak silna tkwi w nas pokusa łatwego cudu, jakże pragniemy spektakularnych dowodów na Boską wszechmoc: „My, mali ludzie, cośmy do ostatka/ Stojąc u krzyża na cuda czekali” (Stacja XII). Jakże wygładzone bywa szkiełko naszej wiary.

Gorzkie to obrazy. Wstrząsające i smutne. Ale nie może być inaczej. A jak świetliste jest pośród nich to światło, jak prawdziwa ta radość, jak słuszne jasne nuty wplecione w te mollowe! Bo przecież

„Bóg zmartwychwstał, odwalił groby naszych domów
Gdzie tak już dobrze we śnie dusznym było”
(Stacja XV). 

I najważniejsze: Bryll nie uprawia moralizatorstwa. To raczej opinia człowieka zatroskanego i zasmuconego, mającego dar dostrzegania tego i odwagę mówienia o tym, na co inni uparcie zamykają oczy. Poeta wie, że nie ma prawa czuć się kimś lepszym z racji swej przenikliwości. Więc jego głos pojawiający się między słowem śpiewanym jest, przy całej swej pewności i racji, tak niesamowicie ciepły i powściągliwy. Ma świadomość, że on także - jak każdy z nas - jest postacią z obrazów Dudy-Gracza: przewrotnych, bezwstydnych, rozpasanych, rubasznych. Znów nie sposób nie zacytować malarza: „Ludzka głupota, śmieszność i brzydota, złość i wszystkie możliwe grzechy pospolite i główne, to również moje świństwa, słabości i draństwa. Wystarczy spojrzeć, jak maluję obrazy, aby bez trudu dostrzec miłość do ludzi i ich słabości.”[4].

„(...)
Ani Mu było potrzebne gadanie
Gdzie się świniłem, śliniłem, dławiłem
Obudź się – szepnął. Nagle się zbudziłem.
Jeśli chcesz, Bryllu, jutro będzie Zmartwychwstanie.”

(Stacja XIV, Jezus do grobu złożony) 

Ta płyta jest dla mnie po trzykroć cenna: bo tu i dobra poezja, i piękna muzyka, i mnóstwo wartościowych przesłań. Sięgnęłam także do malarstwa Jerzego Dudy-Gracza, choć tego bogactwa nie sposób odkryć i wyczerpać tak od razu.

Zachwyca mnie duet Marcina Stycznia i Joanny Lewandowskiej. Ich barwy głosów: czerń i srebro, mat i połysk, swego rodzaju szorstkość i aksamit. Powściągliwość i niesamowita ekspresja, spokój i niepokój, opanowanie i szaleństwo, umiar i bezmiar – splatają się w wyrazistą, piękną całość (choć te opozycje to tylko moje nieporadne uogólnienia, których nie należy absolutyzować). Uwielbiam twórczość każdego z nich, dlatego ogromnie mnie cieszy, że spotkali się, by razem śpiewać.

Jasnogórskiemu poematowi towarzyszy tylko gitara - i to wystarcza. Blisko mu do piosenki literackiej, gdzie słowo jest nadrzędne wobec melodii i to jego znaczenie wyznacza jej drogę – nie odwrotnie. Wymaga skupienia i otwartości – w zgiełku słuchać jej nie sposób. 

Ernest Bryll, Joanna Lewandowska, Marcin Styczeń, Golgota Jasnogórska [płyta CD], Edycja Świętego Pawła, Częstochowa 2013. 

[1] – jw., s. 2.
[2] – Izabella Bondar, Duda-Gracz – Usiłuję idiocieć z godnością [wywiad] [w:] „Przekrój” nr 41 z 12 października 1997 [cytuję za:] Jan Gondowicz, Duda-Gracz, Edipresse Polska S.A., Kolekcja: ludzie, czasy, dzieła, t. 17, Warszawa 2006, s. 24.
[3] – Ks. Leszek Łysień, z Rekolekcji dla twórców i nauczycieli, 4-6 marca 2013, Bielsko-Biała, Parafia Trójcy Przenajświętszej w Bielsku-Białej. 
[4] – Jadwiga Polanowska, Pustynia umysłowa. Rozmowa z Jerzym Dudą-Graczem, [wywiad] [w:] „Przegląd Tygodniowy” nr 37 z 16 września 1998 [cytuję za:] Jan Gondowicz, jw., s. 47.
*Ks. Jan Twardowski, Ścieżka (cytuję z pamięci). 

A tutaj obrazy ilustrujące kolejne stacje oraz teksty poety.

*
[„Słyszalne krajobrazy” – to cykl przedstawiający moje spotkania z muzyką. Nazwę zaczerpnęłam z wiersza Rainera Marii Rilkego (Muzyka). Jeden z pierwszych moich tekstów opublikowanych tutaj opowiadał właśnie o wrażeniach z koncertu, ale że wtedy jeszcze nie wiedziałam, że na blogach jest coś takiego jak cykle, przeto dziś sięgnęłam wstecz (prawo działa wstecz, jeżeli jest korzystne dla blogera!) i przeredagowałam nieco tytuł. Dlatego dziś odcinek drugi, choć właściwie inauguracyjny.]

*
Życzę Wam, Drodzy Czytelnicy, wartościowego przeżycia zbliżającego się czasu. Niech wiosna zagości za oknami, a także w Waszych sercach. 

15 marca 2013

Interpretacje [2] – Aleksander Błok „***(Szłaś przede mną dzisiaj długo)”

Najgorsza jest ta niemoc: ze wszystkich sił pragniemy być blisko tego, kogo kochamy, a nie robimy nic, żeby się do niego zbliżyć. Jakbyśmy byli wtłoczeni w orbity niczym niebieskie ciała i tkwili w ich torach, jakby nasze wybory nie zależały od nas. Tęsknota – przestrzeń, której nie można pokonać.



***
Szłaś przede mną dzisiaj długo,
O wiośniana, o kochana,
Blaskiem słońca wyzłacana,
Przepłynęłaś jasną smugą.

Ach! I byłaś w mojej mocy,
I daleką Cię widziałem.
I bez lęku wyglądałem
Księżycowej przyjścia nocy.

O! widziana bezcieleśnie,
Przepłynęłaś jasną smugą.
Czekam Ciebie, tęsknię, długo:
Przyjdź, na jawie – tak jak we śnie.

[przekład Jana Lechonia]

Idealny obraz ukochanej kobiety? Jakież to ukochanie! Oto cud i pełnia: widzieć ją zaledwie. Taka właśnie jest miłość: chwilę rozciąga na wieczność, drobiazg czyni bezmiarem. Bo przecież ona tylko przed nim szła. W blasku słonecznego dnia obejmował ją wzrokiem jedynie. E tam, szła – płynęła niczym jasna smuga, nie dotykając stopami ziemi. O nieziemska, o anielska, „O! widziana bezcieleśnie”. Czyste piękno.

W drugiej strofie bohater mówi: „byłaś w mojej mocy”. Co to znaczy? Aha – ta kobieta już coś przeczuwa. Wie o jego uczuciu? Jeszcze nie są razem, jeszcze nie odpowiedziała mu na jego miłość – ale tylko słowem. Bo przed sobą już dokonała wyboru. A on przeczuwa jej wybór. Mimo że widzi ją „daleką”. Przestrzeń fizyczna zupełnie nie odpowiada przestrzeni ich uczuć. Bohater zdaje się więc trwać w cudnym oczekiwaniu na to, co ma nadejść. O słodka świadomości, że ten, kogo skrycie kochasz, domyśla się tego! Więc bez lęku wygląda mężczyzna nadejścia nocy księżycowej, wiosennej, łaskawej dla wyznań.

Ale oto nadchodzi trzecia strofa, która ostudza mój entuzjazm. Bo dwie wcześniejsze okazują się być tylko treścią snu. Świadczy on o mijaniu się z ukochaną, o tęsknocie, jaka w rzeczywistości nie znajduje ukojenia.

Z ludzkimi ścieżkami jest czasem jak z torami orbit, które nigdy się nie przecinają. Więc ciała niebieskie po nich wędrujące nie mogą się spotkać. I nie każdemu z nich dany jest dowolny ruch.

Oto wiosną na horyzoncie kosmicznej próżni samotności pojawia się ona – wyzłacana blaskiem słońca jasna smuga, płynąca powoli i spokojnie. Jasna, więc z daleka swobodnie widziana („I daleką Cię widziałem”). Jasna tak, że nie trzeba się obawiać blasku księżyca, co zaćmi jej światło („I bez lęku wyglądałem/ Księżycowej przyjścia nocy.”). Oto pojawia się ona: kometa*.

„Blaskiem słońca wyzłacana,
Przepłynęłaś jasną smugą.” – piękna peryfraza, prawda?

„O! widziana bezcieleśnie” – bo tylko światło komety można zobaczyć. „Kometa wykazuje aktywność, kiedy przebywa w pobliżu gwiazdy, a potem znika w odległych rejonach układu planetarnego, gdzie przyjmuje postać zamarzniętej kuli skalno-lodowej.” – mówi Wikipedia. A poeta mówi: „Ach! I byłaś w mojej mocy”. Jeśli ona jest kometą, to podmiot liryczny jest gwiazdą. Kiedy skalno-lodowa bryła znajdzie się w zasięgu ciepła gwiazdy – można ją zobaczyć. Jak wiele dróg otwiera przed nami ta przenośnia: znaleźć się w zasięgu oddziaływania czyjejś miłości – ożyć, lśnić, pięknieć, być. Stać się – bo ktoś dostrzega w nas to, czego inni nie dostrzegają.

Nie odgadnę losów tego uczucia, tak pięknie opowiedzianego, wplecionego w kosmiczną metaforę. Wiem także, że jest to tłumaczenie wiersza i nie jestem pewna, czy to nie tylko fragment czegoś dłuższego (nie dotarłam do oryginału – może ktoś z Was mnie nakieruje?), a w tym przypadku nawet niewielkie różnice leksykalne mogą całą moją misterną (nad)interpretację łatwo obalić. Jedno jest pewne – ktoś mi podsunął genialny koncept: albo Błok, albo Lechoń. I wielką radość mi sprawiło jego odkrycie.

I jeszcze Małe Kino: mój ukochany żywiecki zespół i jego interpretacja wiersza**. Interpretacja oddająca pełnię i doniosłość: zakochania, zachwytu, zdumienia niesamowitością tego, co zdarza się między ludźmi. Dziękuję muzykom za podkreślenie taj jasnej strony tekstu, który mógłby być przecież jednym z największych smętów świata. Ale takie jest właśnie Małe Kino: pokazuje inne oblicze poezji, dając jej drugie życie. Zaskakuje mnie zawsze, widząc w niej to, czego ja nie widzę. Wprowadza ruch tam, gdzie bezruch i nuda, i zaduch.

Aleksander Błok, ***(Szłaś przede mną dzisiaj długo) [w:] Jan Lechoń, Poezje, Państwowy Instytut Wydawniczy, wydanie drugie, Warszawa 1973, s. 195.

*nie ukrywam, że pomysł na takie odczytanie podsunęło mi samo niebo, a konkretnie przemierzająca je właśnie kometa Pan-STARRS. Niestety moje podniecenie skutecznie studzą chmury: jeszcze nie dane mi było na nią patrzeć. To jest dopiero tęsknota.

**wersja koncertowa, do tej pory jedyna utrwalona.

5 marca 2013

Sztuka życia - Margaret Dilloway „Sztuka uprawiania róż z kolcami”

Róże bez kolców – owszem, istnieją, można je wyhodować. Ale życia bez cierpienia nawet wyobrazić sobie nie sposób. Odnalezienie odrobiny sensu w niewysławialnej destrukcji i absurdzie, przemiana bezsensownego cierpienia w cierpienie mądre - to wielka sztuka.

„Kwiaciarze pozbawiają je [róże – dop.A.D.] kolców, aby klienci nie pokłuli sobie rąk, a niektórzy hodowcy specjalnie tworzą odmiany o gładkiej, pozbawionej kolców łodydze. Osobiście nigdy nie odarłabym swoich róż z kolców. Kocham je z kolcami i całą resztą. To ludzie powinni uważać.”[s.13]* – niby proste stwierdzenie, a skrywa w sobie wielką mądrość. Ile można dostosowywać ten świat do siebie? Kolce u róż to drobnostka, ludzkie roszczenia sięgają o wiele dalej.

Słowa te wypowiada bohaterka niniejszej powieści, Galilee Garner, Gal. Ma trzydzieści sześć lat, jest nauczycielką biologii w prywatnej szkole katolickiej. Mieszka w środkowej Kaliforni. Obok domu stoi szklarnia – jej królestwo, w którym oddaje się swej pasji - hodowli róż. Mieszka sama. Jej drugim domem (a może biorąc pod uwagę ową szklarnię – trzecim) jest szpital: Gal ma za sobą dwa przeszczepy nerki i lata dializowania [por. s.22]. Na kolejny przeszczep oczekuje od ośmiu lat.

Pewnego dnia do jej domu przybywa Riley, jej nastoletnia siostrzenica. Gal musi zaopiekować się nią na czas wyjazdu matki dziewczynki, czyli swojej starszej, nieodpowiedzialnej siostry, Becky. Wówczas wszystko zaczyna się zmieniać – dla całej trójki.

Niespiesznie, mimochodem, strona po stronie Gal wprowadza czytelnika w swoje życie. Lubię takie historie, fragmenty czyjejś codzienności. Nagle znajduję się w przestrzeni, która jeszcze niedawno nie istniała, zaś teraz znam ją jakby od dawna. I tak powstają miejsca: z czyichś słów i mojej wyobraźni. W świecie tej książki czułam się wspaniale.

Bohaterka zaimponowała mi podejściem do swojego zdrowia**. Sztuką jest mądrze opowiadać o cierpieniu, chorobie. Mówić o nich, nie użalając się nad sobą, a jednocześnie bez wymuszonego optymizmu. Narratorka nie przytłacza czytelnika ciężarem dramatu, nie topi go we łzach ani nie zakrzykuje rozpaczą, ale i nie udaje siłaczki. Po prostu czasem płacze, jak każdy z nas. Jej życie podporządkowane rytmowi dializ, ryzyko z nimi związane, dyskomfort i ograniczenia, z którymi się boryka, rozpaczliwe oczekiwanie na przeszczep – to po prostu jeden w wielu wątków, nie eksponowany bardziej niż inne. Jednocześnie „Sztuka uprawiania róż z kolcami” to obraz człowieka chorego, dotkniętego pewną innością, który mimo niej tak naprawdę nie różni się od ludzi zdrowych – i nie wymaga przesadnej troski i litości, a normalnej, neutralnej relacji. To powieść o mądrym cierpieniu i o cierpieniu mądrze opowiedzianym.

„Jestem przygotowana na najgorsze, choć liczę na to, co najlepsze.”[s. 74]

To także książka o pasji z prawdziwego zdarzenia: rozjaśniającej najciemniejsze momenty, uskrzydlającej, pomagającej przezwyciężyć siebie. Świadectwo cierpliwej, bezwarunkowej miłości do tworzenia, nie znikającej mimo porażek. „Moje róże wymagają mnóstwa szczęścia. Nie wybrałam odmiany łatwej do hodowania, takiej, jaką bez problemu można znaleźć w centrach ogrodniczych albo hipermarketach. Zakochałam się w różach Hulthemia. Są wymagające i nieugięte, radzą sobie świetnie, o ile zapewni im się warunki niemal niemożliwe do stworzenia.[podkr. A.D.]”[s.11]

Gal pragnie wyhodować nową odmianę Hulthemii i uzyskać zapach – co jest nie lada wyzwaniem. I potyka się, doznaje rozczarowań. Ale pasja oznacza przecież także cierpienie. Istnieje związek między pasją i osobowością bohaterki, która, jak gatunek róż, jaki upodobała sobie do hodowli, jest „nieugięta i wymagająca”. I choć może to zbyt łatwa i zbyt patetyczna analogia – mnie przekonała.

To wreszcie historia o relacjach międzyludzkich: rodzinnych, zawodowych; o sztuce zaufania, otwartości i rozmowy, o potrzebie bliskości. Wszak u bohaterki zamieszka siostrzenica, której nie widziała od wielu lat i której prawie nie zna. Gal odkryje, jak bardzo myliła się w ocenie innych i jak wiele można stracić przez własne uprzedzenia. Dozna rozczarowań, lecz także zrozumie, że spotkanie z drugim człowiekiem jest darem. „Może ja naprawdę tylko biorę. A co daję z siebie? Trudne chwile i kłopoty? Kąśliwe żarty?”[s.319]

Wszystko to składa się na bardzo autentyczną i niebanalną opowieść o codzienności: czasem nijakiej, czasem oglądanej z perspektywy radosnego lotu, a czasem z dna rozpaczy. Ale z narracji tej zawsze przebłyskuje pewne ciepło i pogoda. Afirmacja życia pomimo wszystko: z jego mrokiem i światłem. Z kolcami i całą resztą.
 
Margaret Dilloway, Sztuka uprawiania róż z kolcami, tłum. Anna Jędrzejczyk, Wydawnictwo M, Kraków 2013.

*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

**Nie zgadzam się do końca z opisem na okładce, z charakterystyką głównej bohaterki. Może opacznie odebrałam tę książkę, może jestem bardziej wyrozumiała (za bardzo?) i za mocno wczułam się w sytuację Gal, ale dostrzegam w niej więcej powodów do podziwu niż do krytyki.

Róże na zdjęciach - hodowli mamy.

wydawnictwo: M 
tytuł oryginału: The Care and Handling of Roses with Thorns
język oryginału: angielski 
okładka: miękka  
ilość stron: 440
moja ocena: 5/6
skąd: w końcu wzięłam książkę do recenzji – i okazała się strzałem w dziesiątkę! Za egzemplarz recenzyjny dziękuję Wydawnictwu M.