31 grudnia 2015

Nie żegnam się, ale...

To był rok nieopisany. Był nie do opisania. Dotychczasowe blogowanie przestało wystarczać. W pewnym momencie zaniechałam pisania o swoim życiu, żegnając się z osobistym blogiem. 

Niedawno przeczytałam u Klaudyny, że macierzyństwo przenosi relacje w związku na trochę inny poziom. Przez mój pierwszy rok macierzyństwa jestem nieustannym świadkiem tego, jak całe moje życie przenosi się na inny poziom. I chyba dlatego zrobiło się cicho także tutaj.


Nadal czytam książki, nadal bardzo to lubię i naprawdę potrafię znaleźć czas na lekturę - choćby o drugiej w nocy. Jasne, że czytam mniej i dłużej, jasne, że wybieram lżejsze rzeczy, bo czytanie traktuję teraz częściej jako rozrywkę i wytchnienie. I z pewnością znalazłabym też czas na recenzowanie, ale - no właśnie. To już nie to. Przestało wystarczać, nie przynosi już tej satysfakcji, co dawniej. 

Obserwuję takie zjawisko na wielu blogach książkowych, które albo ewoluowały, poszerzając swą tematykę, albo zakończyły działalność. W życiu ich autorów w pewnym momencie coś się zrodziło - i niekoniecznie było to dziecko. Czasami to oni rodzili się na nowo i do wyrażenia siebie potrzebowali także nowego miejsca, symbolicznego otwarcia wirtualnego rozdziału. Spotykali miłość, przeżywali traumę lub radykalną życiową przemianę, odkrywali siebie, odnajdywali pasje. Czuję podobnie.

Macierzyństwo, ale także dom, który - choć urządzany bardzo powoli - są dla mnie źródłem niezliczonych inspiracji. Mój bardzo ograniczony czas jeszcze bardziej je potęguje. Pozostają gdzieś w sferze marzeń i celów do realizacji, spisywanych w papierowych kalendarzach i notesach. Czuję, że potrzebuję nowego miejsca w sieci, ale wciąż jeszcze nie nadszedł właściwy moment, bowiem... wciąż szukam w całym tym bogactwie. 

Nie żegnam się z Wami tutaj, ale - sami widzicie - piszę coraz mniej. Nie zamykam, nie kończę, nie odcinam tego jakże ważnego rozdziału. Zamierzam tu bywać, gdy będzie mi to bardzo potrzebne. I pisać. 

11 października 2015

Te wszystkie śmierci - Barbara Kosmowska "Gorzko"


Wiele razy umieramy. Powoli i gwałtownie. Jawnie, ostentacyjnie, na oczach świata i skrycie: niezauważalnie, niepostrzeżenie nawet dla nas samych. W swojej ciszy.

Teresa wie, że jeśli pozostanie w Miasteczku* – umrze. W Miasteczku brzydkim, zatęchłym, dusznym, ciosającym mieszkańców na jedną modłę, nie pozwalającym na własne wybory, tłamszącym marzenia o byciu tym, kim chce się być. Przygnębiający PRL. „Obcy świat, w którym zameldowała mnie matka, bo to wszystko, ta ciasnota, ten smród rotacyjnego, ten pierwszy raz, to wszystko nie moje przecież.”[s.23**]

Dziewczyna wie również, że umrze w domowym piekiełku: z dwiema wiecznie kłócącymi się młodszymi siostrami "nieaniołkami", matką wiecznie zapracowaną, narzekającą, nieszczęśliwą, ponurą, która kiedyś – niczym żona Lota, stanęła, odwróciła się i zamarła na pozostałe lata życia[por. s. 21], z ojcem wycofanym, nieobecnym, wiecznie naprawiającym motorower „jakby mu ktoś tam w środku, w baku czy gaźniku, ukrył sens życia”[s. 15].

Udało się jej, zdaje na studia, wyjeżdża. Nowe otoczenie, nowe znajomości, nowe doświadczenia – smak niezależności, innego świata. Jednak okazuje się, że - pomimo heroicznej walki i tak wielkiej motywacji do zmian – Miasto* także nie przynosi jej spełnienia ani szczęścia. Może jednak nie da się tak po prostu odejść, nie spoglądając za siebie, odcinając korzenie? Może warto mieć jakiś bagaż, fundament, coś, na czym można budować? A może nie można tak do końca opuścić Miasteczka...?

„Nikt tu nie chce takich jak my. To całe wasze Miasto rzyga na nasz widok, kiedy prujemy je w lewo, prawo, góra, dół zdartymi kapciami, kiedy je obrażamy naszą jesionką z przeceny, noszoną w jesień, zimę, wiosnę. I udajemy, że my stąd, z Kopernika, z Wallenroda, z Wajdeloty, z balkonem albo ogrodem, z widokiem na Starówkę. A ono doskonale wie, że my z Miasteczka, z Boryczek i innych Wydymek. Miasto się nas wstydzi!”[Lucyna, koleżanka z akademika, s. 99]

*
Umieramy powoli: nie mogąc żyć tak, jak pragniemy. Nie mogąc uratować naszych marzeń roztrzaskanych o ścianę rzeczywistości. Umieramy, wyzbywając się nadziei, popadając w marazm, akceptując szarość.

Umieramy nagle, gwałtownie: kiedy zawodzą ci, którym ufamy. Gdy tracimy tych, których kochamy. Gdy doświadczamy osobistych tragedii.

Tak, ta powieść jest gorzka. Bardzo gorzka. Tragiczna i bolesna. Rozdziera, rani, kraje serce na kawałki. Jakby autorka sprawdzała, ile czytelnik jeszcze może znieść. Ale jednocześnie w swej goryczy jest tak prawdziwa, tak cholernie prawdziwa, że... wielka. Przy tym narracja: lekka, swobodna, nieskrępowana, zamaszysta, lepka w znaczenia. Pochłania, nie pozwala się oderwać.

Narratorzy (3-osobowy i Teresa) przedstawiają mi powieściowy świat tak, jak lubię: z perspektywy bohatera, jego emocji, uczuć, doświadczeń, wspomnień – z jego głębi. I nie potrzeba wiele słów czy zdań, by powstawał on na moich oczach szybko i z wielką dokładnością, bo słowa są bogate, przesiąknięte już narracjami otaczającej codzienności. Czytelnik wsłuchuje się w tę polifonię: rodzinnych kłótni, koleżeńskich zwierzeń, miasteczkowego szumu i miejskiego gwaru. Słyszy tak wyraźnie, że nie tylko wyobraża sobie, nie tylko widzi, ale i odczuwa, oddycha tamtym powietrzem.

Po lekturze w głowie zostały pytania: ile razy można umrzeć? Ile razy można powstać z martwych? Jak żyć z tymi wszystkimi śmieciami? Z tą „wiedzą zdobytą po cierpieniu, po nieżyciu”[s.234]? Ile potrzeba sił, by wciąż jeszcze szukać w sobie „zgody na cudze szczęście i własne porażki”? 

„Kiedyś umarłam i muszę o tym pamiętać. (...) Nawet kiedy oddycham, śmieję się i rozpaczam, robimy to wszystko razem, moja śmierć i ja.”[s.342]

Jak ulotne jest szczęście. Jak kruchy jest człowiek i jak wielki w słabości. I jak mało patosu w tej wielkości. Jak wiele fałszu w patosie...


 Barbara Kosmowska, „Gorzko”, wyd. W.A.B., Warszawa 2014.

*Piszę z wielkiej litery - zachowuję oryginalną pisownię autorki.
**Cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.
wydawnictwo: W.A.B., seria: z miotłą
okładka: miękka ze skrzydełkami
ilość stron: 350
moja ocena: 6/6
skąd: zeszłoroczny prezent spod choinki. Zażyczyłam sobie. Kiedyś zachwycił mnie "Niebieski autobus". "Gorzko" jest do niego nawet bardzo podobne. Ale jakże inne, jak inne... A przy okazji bardzo polecam Wam genialną recenzję Oli.

30 września 2015

Czytamy razem! :)

Nie pamiętam daty przebicia się pierwszego ząbka, pierwszej udanej próby stania ani nawet pierwszego świadomego "mam", "mum", "mom", czy też w końcu "ma-ma". Pamiętam, że 20 sierpnia zauważyłam, jak z wielkim zainteresowaniem Hania przewraca kartki w swoich książkach!

Cieszę się! Książki, wcześniej tak mało dostrzegane (jak zresztą wszystkie pozostałe zabawki), są obecnie rzeczą najdłużej przykuwającą uwagę córki. Cieszę się tym bardziej, że nie byłam jakoś bardzo systematyczna i zorganizowana w codziennym czytaniu niemowlakowi. A jeśli już, to to się nie udawało - moje wymagające dziecię nie potrafiło natenczas uleżeć/usiedzieć w jednym miejscu, co głośno i  szybko oznajmiało. 

Kiedy Hania umiała już chwytać, często podsuwałam jej książeczki, ale wówczas zwykle lądowały w buzi. Kilka mocno na tym ucierpiało, najbardziej chyba "Bardzo głodna gąsienica", którą obiecuję kupić jej kiedyś jeszcze raz. Książki ze zwykłymi, cienkimi kartkami przeniosłam ostatnio na wyższy regał - na nie jeszcze nie czas i, choć zainteresowanie było, to w nieporadnych rączkach bardzo łatwo mogły się zniszczyć.

Biblioteczka mojego dziecka jest maleńka, nie zgromadziłam zbyt wiele tytułów. Pomyślałam, że będę kupować, jak Hana polubi czytanie. Wygląda na to, że mogę! 

Uwielbiam te chwile, kiedy siedzimy razem, ja czytam (już teraz recytuję z pamięci), a Hania w skupieniu przekłada kartki. Najpierw frajdę sprawiało samo przekładanie, teraz coraz dłużej skupia się na tym, co w środku ładnego (wszelkie urozmaicenia w postaci ruchomych czy wypukłych elementów są bardzo pożądane, nie mówiąc już o kultowych dziurkach w "Bardzo głodnej gąsienicy"). Uwielbiam, kiedy stoi przy swojej półce i wyjmuje książki (no dobrze, teraz jesteśmy na etapie zrzucania wszystkiego, więc nie zawsze oznacza to chęć czytania). I kiedy nadchodzi "koniec", a ona odwraca książkę na początek - i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze raz...

Nie wiem, w jaką stronę to zmierza, ale mimo to raduje się moje czytelnicze serducho. Pewnie jestem trochę przewrażliwiona i może to wcale nic niezwykłego, ale chciałam się tym tutaj z Wami podzielić. Chętnie także wysłucham rad rodziców małych moli książkowych. Może polecicie jakieś szczególne tytuły dla dziesięciomiesięcznego szkraba?











Pozdrawiamy! :-)

28 lipca 2015

Wymagająca codzienność – William Sears, Martha Sears „Księga wymagającego dziecka”


Dorosły to taki dziwny konstrukt, który wszystko wie najlepiej i lubi swój dorosły sposób myślenia przypisywać nawet niemowlakom. Jedna z jego bzdurnych teorii głosi na przykład, że dwumiesięczne dziecko opanowało sztukę manipulacji.

„Jest rozpuszczone, roszczeniowe, grymaśne, kapryśne”. „Chce się nosić i nosić.” „Nie przyzwyczajaj, potem będzie chciało tylko na rękach.” „Chyba mi nie powiesz, że rządzi tobą dziecko!” „Manipuluje tobą.” „Odłóż je do łóżeczka, niech się wypłacze.” „Wypłacze się i zaśnie.

Jest wymagające. Potrzebuje nas, pragnie naszej bliskości (czy to naprawdę tak źle...?). Nie manipuluje, a komunikuje swoje potrzeby. Nie potrafi inaczej, tylko przez płacz. Jest wyraziste, pełne ekspresji, głośno przekazuje swoje emocje. „Świetnie wie, czego mu potrzeba i jak to dostać.”[s. 19*] A my, po prostu, reagujemy.

To nie retoryka. To te same sytuacje, to samo dziecko. I dwa sposoby widzenia. Warto widzieć we właściwy sposób. I odpowiednie dać rzeczy słowo.

Krótki opis sytuacji (mogłabym napisać epopeję, ale to nie ten blog, więc postaram się w miarę krótko): oto jest Hanna. Hanna przez pierwsze miesiące potrafiła spać długo i głęboko wyłącznie w naszych ramionach albo przy mojej piersi. Budziła się kilka minut po odłożeniu jej do łóżeczka. Spała za krótko, za rzadko, za płytko. W łóżeczku przespała może trzy noce (oczywiście z przerwami na karmienie). W jej drzemkach w ciągu dnia do tej pory nie ma żadnej regularności. Usypiamy ją w tańcu. Uspokajamy ją w tańcu. Bywa nieodkładalna (choć obecne raczkowanie i próby wstawania sprawiają jej dużo frajdy i nasze ramiona mogą trochę odpocząć). Bardzo głośno domagała się naszej obecności, szybko wyczuwała, kiedy musiałam na moment się oddalić. Żadne leżenie, żadne grzechotki, żadne aniołki dyndające nad łóżeczkiem, żadne maty edukacyjne – trzeba było ciągle przy niej być. Jest wulkanem nieokiełznanej energii, lubi być w ciągłym ruchu, lubi, gdy coś się dzieje. Nasze spacery w wózku były zazwyczaj, i nadal są, wielkim niewypałem – po co wózek, jak są ręce? Wiem, co to znaczy być ludzkim smoczkiem – innych smoczków moje dziecko nie toleruje. Moje dni nie mają żadnego rytmu i planu, a noce okazały się świetną porą na sprzątanie, prasowanie i przygotowywanie posiłków – i wcale nie dlatego, że jestem niezorganizowana i chaotyczna – wręcz przeciwnie, organizatorka ze mnie doskonała. 


Książkę zamówiłam w dniu premiery. A w miarę lektury kolejnych rozdziałów, coraz wyraźniej widziałam w nich siebie, męża, moją córkę, naszą nową, zwariowaną codzienność.

William i Martha Searsowie – on lekarz pediatra, ona pielęgniarka, twórcy i propagatorzy rodzicielstwa bliskości, rodzice ośmiorga dzieci, z których jedno –  córeczka Hayden – „zupełnie zmieniło ich życie”[s.15]. Wymagała częstego karmienia, nieustannego noszenia, bliskiego kontaktu w dzień i noc. Nie zgadzała się na żadne zastępstwa. Nie znosiła łóżeczka, nie znosiła odkładania i zostawiania jej samej. Jaj potrzeby były większe i trwały dłużej [s. 21]. To właśnie z doświadczenia wychowania Hayden oraz praktyki zawodowej powstała „Księga wymagającego dziecka” – jak głosi podtytuł: „Pomocna rodzicom dzieci, które więcej płaczą, trudniej zasypiają, częściej się złoszczą”.

To nie tylko suchy zbiór porad i opisów, ale opowieść. Fachowość dyskurs pięknie łączy się z migawkami przeżyć Autorów.

„Nasza rola była podobna do pracy ogrodnika: nie mogliśmy zmienić koloru kwiatu ani dnia, w którym zakwitnie, ale mogliśmy wyrywać chwasty i przycinać roślinę tak, aby rozkwitła jak najpiękniej. Naszym zadaniem było pokierowanie zachowaniem Hayden i pielęgnowanie jej wyjątkowych cech tak, aby te cechy osobowości stały się jej zaletami i dobrze jej służyły zamiast ciążyć.”[s. 17-18] Niezmiernie podoba mi się ta metaforyka – prosta i przekonująca, wprowadzająca pewną podniosłość w męczące, wymagające dni...

Całość jest bardzo przejrzysta i uporządkowana – zarówno kompozycyjnie jak i graficznie – w ramkach wyekscerpowano kluczowe fragmenty, rady i wnioski, wyszczególniono też miniwykłady korespondujące z poruszanym właśnie zagadnieniem.

To książka, która nas uratowała. Nie tylko dzięki wielu naprawdę dobrym sposobom na uspokajanie córki i nauce właściwej oceny sytuacji. Nie tylko dzięki świetnym wskazówkom dla rodziców wymagających dzieci czy rozdziałowi poświęconemu wypaleniu matki, bo często się wypalam. Nie tylko przez wyciągnięcie mnie z wielkiego poczucia winy, że jestem kiepskim rodzicem, że robię coś nie tak. Nie tylko przez pokrzepiające historie innych rodziców wymagających dzieci, którzy także zaufali rodzicielstwu bliskości.

„Księga wymagającego dziecka” nade wszystko ugruntowała naszą wiarę w sens obranego stylu wychowania, ofiarując cenną wiedzę i wyposażając nas w naprawdę solidne argumenty do nieskończonych dyskusji z cyklu „powinnaś, nie powinnaś”. Autorzy po mistrzowsku rozprawiają się z teorią psucia, z odkładaniem do wypłakania, z hartowaniem. Wiem, jak radzić sobie z krytyką i jak chronić przed nią dziecko.

„Niemowlęta, a nawet noworodki są w stanie rozpoznać najbardziej podstawową zasadę zaufania: niepokój jest zastępowany przez wygodę, a więc rodzina oznacza troskę i zaspokajanie potrzeb. W przeciwieństwie do tego wypłakiwanie się tworzy dystans pomiędzy niemowlęciem a jego rodzicami, który później sprawi, że dyscyplinowanie rosnącego dziecka będzie coraz trudniejsze.”[s. 51]

Odzyskałam spokój i pewność siebie. Sytuacje, które kiedyś wywoływały irytację, złość lub poczucie bezsilności zmieniły się w możliwości. Wielu z nich już po prostu nie ma, bo wiemy, jak szybko im zaradzić albo w ogóle do nich nie doprowadzać.

Wygląda na to, że Hania sama wybrała dla siebie styl wychowania. Wysoko postawiła nam poprzeczkę, ale... 


Szczerze polecam tę publikację każdemu przyszłemu rodzicowi, bo tak naprawdę to rzecz uniwersalna, pomocna nie tylko przy High Need Baby. A nuż potem nie będziecie już mieli tyle czasu na lekturę...  


William Sears, Martha Sears, "Księga wymagającego dziecka", tłum. Marta Panek, wyd. Mamania, Warszawa 2015. 

*Cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Mamania, seria: Sears. Biblioteczka rodzica
tytuł oryginału: The Fussy Baby Book. Parenting Your High-Need Child From Birth to Age Five
język oryginału: angielski
okładka: miękka
ilość stron: 240
moja ocena: brak
skąd i dlaczego: jak wyżej. Mam ochotę na więcej Searsów. Czy gdzieś można kupić czas? Ta recenzja jest dowodem na to, że a) książkę można czytać przez dwa miesiące, b) książkę można recenzować przez dwa miesiące.

18 maja 2015

Świat Możliwości – Matthew Mather „Kroniki Atopii”


Wyobraź sobie coś takiego: połykasz tabletkę, popijasz wodą i... możesz wszystko. Możesz: robić, co tylko zechcesz, mieć, co tylko pragniesz, być, kim ci się zamarzy i z kim ci się zamarzy. Czas i przestrzeń nie stanowią dla ciebie problemu. Masz do dyspozycji swą świadomość rozszczepioną oraz rzeczywistość – rozszerzoną.

Atopia to wyspa dryfująca po Oceanie Spokojnym w okolicach wybrzeży Kalifornii. Właśnie tutaj został stworzony psis - polisyntetyczny interfejs sensoryczny czyli platforma rozszczepionej świadomości, technologia otwierająca przed człowiekiem podwoje rozszerzonej rzeczywistości. Na razie dostępna tylko dla mieszkańców wyspy, wkrótce dla reszty świata. Ponoć po to, by go ocalić.

Wielowszechświat. Rzeczywistość rozszerzona. Dostosowana, dopracowana, z wielkim potencjałem możliwości. Sztuczna – a jakby naturalna. Wirtualna – a realna. Doświadczalna zmysłowo – choć niezupełnie cieleśnie. Idealna? – oj, zdarzają się błędy. Wymyślona – a jednak prawdziwa. Czasem aż do bólu.

Można w niej rozszczepiać swój umysł na odłamki. Jeden odłamek wysłać do pracy, a drugim odpoczywać na plaży (mój typ: jednym pisać recenzję, drugim bawić się z dzieckiem, trzecim gotować obiad!). Można być w dziesiątkach miejsc jednocześnie. Przenosić się wszędzie i natychmiast. Przenikać między światami i ciałami. Wymieniać się bodźcami z przyjaciółmi. Pożyczać ciało innym. Łączyć subiektywne rzeczywistości - patrzeć oczami np. bliskiej osoby, kiedy ta nam na to pozwoli. Stwarzać swe prywatne miejsca, przystanie, roztaczać wokół zasłony prywatności. Filtrować rzeczywistość i nakładać na nią skórki. Bez końca naginać ją do własnych potrzeb. Pełna mobilność, doskonała elastyczność, nieskończona kreacja!

Intencje twórców są szlachetne: „Psis zmieni świat, uwalniając go z destrukcyjnej, wiodącej w  dół spirali konsumpcji materialnej i wprowadzając ludzkość do czystego świata konsumpcji syntetycznej”[s. 440*]. Oto cud techniki, który ma uszczęśliwić ludzkość i ulepszyć istnienie, a który wymyka się spod kontroli. Stary temat, ale jakaż ciekawa jego realizacja! Powieściowy świat został zbudowany z niezwykłą precyzją, konsekwencją i w najdrobniejszych szczegółach ugruntowany na solidnej teorii. Co prawda język naukowy, techniczny, niekiedy mocno abstrakcyjny stanowił dla mnie pewną trudność i nie wszystko potrafiłam sobie wyobrazić. Na szczęście jedne i te same kwestie technologiczne były wiele razy podejmowane przez kolejne postacie i w różnorodnych aspektach, więc skomplikowana układanka w końcu złożyła mi się w zrozumiałą całość.

Na strukturę książki składa się bowiem pięć opowiadań, zwieńczonych dłuższym fragmentem, których akcja toczy się równolegle. Ich pierwszoosobowa narracja prowadzona przez poszczególnych bohaterów sprawia, że widzimy te same zdarzenia z różnych perspektyw. Dopowiedzenia, uzupełnienia - zdecydowanie uatrakcyjniają i ułatwiają lekturę.

Bohaterowie „Kroniki Atopii” funkcjonują w świecie możliwości, kreacji, przyjemności, doznań, rozwoju. Mogą swoje życie po wielokroć uczynić piękniejszym, ciekawszym, wartościowszym, wznieść je na wyższy poziom, nadać mu nową jakość. Lecz człowiek wciąż pozostaje człowiekiem ze swoimi: słabościami, wadami, żądzami,  ranami z dzieciństwa, kompleksami, bólem, poczuciem winy. Kruchy, zraniony, zagubiony albo podły i pyszny.  Nie może poradzić sobie z jednym istnieniem – a co dopiero z kilkoma... I pomimo godnego podziwu rozmachu technologicznego jest to przede wszystkim opowieść o niedoskonałym człowieku w nazbyt doskonałym świecie. 

„Czym stałoby się zwierzę, gdyby zupełnie nie podlegało ograniczeniom fizycznym? (...) I gdyby zdołało wciągnąć innych obserwatorów do tych (...) wykreowanych rzeczywistości wbrew ich woli?”[s.471]

„Kroniki Atopii” to fascynująca historia stawiająca wiele pytań natury filozoficznej: o prawdę, o rzeczywistość, o istnienie, o istotę człowieczeństwa. Historia o starych pojęciach, które trzeba przedefiniować, o dylematach etycznych, o konieczności wyznaczenia granic w świecie nieograniczonych możliwości.

To powieść, która się nie kończy - nie tylko dlatego, że jej zakończenie dość jawnie wskazuje na kontynuację (hurra!). Wraz z ostatnią stroną nie milkną pytania, nie ustaje podziw. Ta książka jeszcze długo pozostanie dla mnie otwarta.


Matthew Mather, „Kroniki Atopii”, tłum. Jędrzej Polak, Czwarta Strona, Poznań 2015.

*Cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Czwarta Strona
tytuł oryginału: Atopia Chronicles
język oryginału: angielski
okładka: miękka ze skrzydełkami
ilość stron: 656
moja ocena: 5,5
skąd i dlaczego: egzemplarz recenzencki od wydawnictwa Czwarta Strona– dziękuję! Recenzowałam trochę długo, ale właściwe osoby wiedzą, że wraz z dzieckiem utknęłam w wielowszechświecie... :)

9 kwietnia 2015

„Ja - to ktoś inny”* - Roma Ligocka „Droga Romo”


Dorastająca dziewczyna, rozrachunek z życiem - tematy, jakich wiele, ale przedstawione inaczej niż wszystkie. Jedna bohaterka, a jakby dwie. Dwa sposoby opowiadania o sobie. Dwie piękne narracje, z których jedna rodzi drugą, by wzajemnie się dopełniać. 

"Bo dziś wiem, że ona to nie ja. Nie ta dzisiejsza, która pisze."[s.35**]

Oto Roma - piękna osiemnastoletnia. Studentka ASP. Biegnie krakowskimi ulicami. Ma spódnicę mocno ściśniętą w talii, głęboki dekolt, długie kolczyki. Biegnie: na spotkanie, na uczelnię, na randkę. Lubi ładnie wyglądać i czuć się smutna i tajemnicza [por. s 127]. Jest gotowa głodować, by móc wydać pieniądze na nowy płaszcz. Rozsmakowuje się w życiu, rzuca się w jego niebezpiecznie rwące nurty. Chce być w wirze wydarzeń, w tłumie, w kawiarnianym gwarze, wśród artystów, wśród sztuki. Zakochuje się. Świat zdaje się jej być wielkim polem możliwości, choć żyje w „mrocznej, ciemnej, jakby skutej lodem strachu Polsce lat pięćdziesiątych”[s.35]. Ciążą jej trudne relacje z matką. I to poczucie winy, że istnieje – żydowska dziewczyna, która przeżyła wojnę.

„Bo przecież jesteś tylko małą dziewczynką z krakowskiego getta, której nic się nie należy, nawet to, że jeszcze żyje. Jakże więc ty, wystraszone żydowskie dziecko, które wie, że życia mu nie dano, tylko je na chwilę pożyczono, które nigdy nie znalazło drogi do siebie, będziesz mogła uwierzyć, że jesteś dla kogoś ważna, najważniejsza?”[s.135]

A oto dorosła Roma patrząca w przeszłość. Doświadczona, wyrozumiała, zdystansowana. Narrator wszechwiedzący, ze wszechwiedzą spotęgowaną odczuwaniem, przeżywaniem, bólem. Wszechwiedzący, lecz bezsilny. Ironia losu: pisarka, która nie może pokierować swoją bohaterką. Może jedynie bezradnie patrzeć, jak biegnie w sam środek katastrofy. Krzyczy, woła, prosi: „Nie idź tam. Nie rób tego. Zostań.”. Zwraca się do dawnej siebie: z wyrozumiałością, z troską, ze złością, z goryczą. Obawia się, że zdradza o młodej Romie zbyt dużo. Wypiera się siebie. Nie lubi „tej głupiej, niepoważnej istoty, która popełniała lekkomyślne błędy, które jeszcze dziś ją bolą i których się wstydzi”[por. s. 32].

To musiało boleć. Budzić demony. Wyciągać je z piwnic. Odtwarzać z dokładnością dokumentalnego filmu. Znaleźć się w skórze nastolatki i raz jeszcze przeżywać jej rozterki, upokorzenia, lęki. Dlaczego?

„Zastanawiam się, czy ma sens opisywanie tego dzisiaj – twojego życia, jej życia. To bolało wtedy, boli i dziś. Ale nieopisanie będzie jak niebyłe. Jeżeli więc tylko tak możesz zostawić po niej świadectwo...”[s.150]

„Dziś wiesz, że niczego ze swojego życia nie zapomniałaś, nie dostąpiłaś łaski szczęśliwego zapomnienia.”[s.162] „Ale może to wspomnienie jest jedyną drogą, żeby siebie samego przynajmniej zrozumieć i pogodzić się ze sobą, wybaczyć?”[s.216]

Autorka spogląda na siebie z rozległej perspektywy. Z dystansu, jakiego nie zna młodość. Odczarowuje, co zaczarowane i dostrzega piękno tam, gdzie kiedyś go nie widziała. Dopowiada niedopowiedziane, docenia niedocenione. Poddaje interpretacji tę jedyną w swoim rodzaju opowieść. Pisze piękny i przejmujący komentarz do własnej historii, opatruje ją serią mądrych przypisów. Rozumie, usprawiedliwia, nadaje sens. Przebacza. Oto jest nowy wymiar wspomnień.


Roma Ligocka, „Droga Romo”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014. 

*Arthur Rimbaud, cytuję z pamięci.
**Pozostałe cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie 
okładka: broszurowa
ilość stron: 240
moja ocena: brak
skąd i dlaczego: zasoby domowych półek – prezent od Męża. Między innymi dlatego. I dlatego też.

24 marca 2015

Stos magicznych wspomnień

Nie mają kredowego papieru, twardych, lśniących okładek, utwardzanych kartek, wymyślnych kształtów ani wmontowanych pozytywek. Zniszczone przez czas, przeze mnie, doniszczone przez młodszych braci, porysowane, z pozaginanymi rogami, czasem z wybrakowanymi stronami lub bez okładek...

I co z tego, kiedy każda niesie tak wielki ładunek uczuć i emocji: tych pierwszych, dziecięcych, najsilniejszych, magicznych, wbijających się w serdeczne miejsca pamięci - właściwie nie do wysłowienia. Oto duża półka w ciemnozielonym segmencie pod telewizorem, w której mieszkały sobie te wszystkie niezwykłe historie. Zazwyczaj panował tam bałagan, bo książki były ciągle w obrotach, ale od czasu do czasu zdobywałam się na to jakże wielkie przedsięwzięcie i układałam je według wielkości, na małych kupkach (i wtedy okazywało się, jak wiele jest jeszcze wolnego miejsca). Pamiętam odczucia, jakie towarzyszyły mi przy ich poznawaniu - radość, zdziwienie, smutek, strach... Niektóre znałam niemal na pamięć, niektórych nie czytałam wcale, inne czytano mnie, ale zawsze fascynowały mnie ilustracje. 

Ilustracje - teraz dopiero wiem, jaka jest ich moc, czym one są dla dziecka! Jakież one wszystkie piękne, jakie stylowe, niedosłowne, niebanalne! Czy w tamtych czasach sztuka ilustracji dziecięcej dotyczyła wszystkich książek, czy to moja mama, absolwentka liceum plastycznego, wyszukiwała takie perełki? A może po prostu patrzę zbyt subiektywnie... Słodka radość poznawania świata za pomocą ilustracji w książkach - jedno z najjaśniejszych wspomnień dzieciństwa. 

Pamiętam, gdy je dostawałam. Gdy znajdowałam je w paczkach od Mikołaja między słodyczami i maskotką. Pamiętam, gdy pierwszy raz z dziką fascynacją pożerałam je wzrokiem. Pamiętam, gdy mi je czytano i gdy sama je studiowałam po dziecięcemu...

Nie wiedziałam, co się z nimi działo przez te wszystkie lata remontów, kiedy segmenty zastąpiliśmy nowymi meblami, kiedy wyjechałam na studia, kiedy moi bracia wyrośli z dziecięcych książeczek (jeden zdaje w tym roku maturę, drugi pojutrze broni tytułu inżyniera. O, czasie...). Na długie lata zapomniałam o ich istnieniu i dopiero kompletowanie biblioteczki dla Hani zaprowadziło mnie w czasy ciemnozielonego segmentu. Myślałam, że oddaliśmy je gdzieś do biblioteki, ale okazało się, że są, ze mama je przechowała. Moje słodkie, kolorowe, ciepłe, jasne wspomnienia. Może będą także wspomnieniami dla mojej córki...? 


Chyba bawiłam się w bibliotekę ;)

16 marca 2015

Najokrutniejszy czas życia - Antonina Kozłowska „Czerwony rower”

„Męczący sen, z którego nareszcie się budzimy.”[1] Bolesne wykluwanie się z dziecięcych kokonów, okres skrępowania niezliczonymi  regułami i zasadami postępowania, nieustanne starania by pasować do wzorca wyznaczonego przez ogół[2]. „Najstraszniejsze lata życia, kiedy jest się tak zupełnie pomiędzy jednym światem a drugim”[3]. Wiek rozpaczliwej walki o „zajmowanie określonego miejsca w hierarchii klasy i szkoły i poświęcanie wszelkich sił na to, aby tego miejsca nie stracić”[4]. Najokrutniejszy czas życia – dorastanie. 

Lata osiemdziesiąte. Smutny PRL. Podwarszawskie miasteczko. 

Karolina – nieśmiała, nijaka, przezroczysta. „Rozpaczliwie zwyczajna.”[s.93*] „Jestem złodziejką zbudowaną z cudzych gestów i powiedzonek, nie mam nic swojego.”[s.82] Córka ubeka, która w czasach kartek i kolejek ma wszystkiego pod dostatkiem i może imponować rówieśnikom rzeczami z zagranicy. 

Beata – błyskotliwa, rezolutna, szalona, piękna, smukła, nonszalancka. Prowodyrka, „królowa balu”. Córka alkoholiczki, „córka Hani, tej biednej zmarnowanej Hani od Woźniaków”[s.35]. Ojca brak. 

Gośka – „gruba, poczciwa i nudna, na której tle można zabłysnąć, jeśli się tylko chce”[por.s.215]. „Bo tym przecież byłam dwadzieścia lat temu – tłem, fugą pomiędzy szaleństwem Beaty, a mimikrą Karoliny.”[s.215] Ojciec - „badylarz”.

No i ta nowa, Aneta. Wysoka, chuda, okularnica z cienkim warkoczem. „(...) Wprost stworzona do wyśmiewania. Biedne, żałosne, rozczochrane brzydactwo w obwisłych dżinsach.”[s.175] 

Paczka przyjaciółek. Najlepszych. Znacie dobrze takie paczki. Pamiętacie je ze swoich podstawówek, gimnazjów, liceów, czego tam jeszcze. Oparte na utajonej zazdrości, nienawiści, udawaniu, wiecznej rywalizacji, prześcigiwaniu się w byciu w centrum: „(...) Zazdroszcząc przyjaciółce i nienawidząc jej z głębi duszy, jednocześnie rozpaczliwie zabiegała o jej względy.”[s.94]

Każda z nich dźwiga własny ciężar: ojca aparatczyka, ojca nieobecnego, ojca badylarza, kompleksy, biedę, smutną, żałosną szarość polskiego miasteczka lat osiemdziesiątych. Każda rozpaczliwie szuka: akceptacji, przyjaźni, zrozumienia, bliskości, spełnienia, docenienia. Najczęściej jednak odnajdują ich karykatury. Każda dźwiga własny ciężar, ale żadna nie okazuje wysiłku, żadna nie przyznaje się do własnego wstydu i zagubienia. Kłamią, grają, zakładają maski. Kuszą los, robią na przekór, zaprzeczają samym sobie. Dojrzewają. 

Dziś już dorosłe: żony, matki, pracowniczki, mieszkanki wielkich, nowoczesnych osiedli. Przeszłość puka jednak do ich drzwi, siejąc niepokój – mocniej, wyraźniej niż zazwyczaj. Powraca sprawa śmierci Anety. Śmierci samobójczej.

Teraz muszą znów powrócić do znajomych miejsc i odtworzyć zdarzenia z czasów, kiedy Leśne było „wsią z dala od metropolii, która później wchłonęła je i obudowała drogami, pętlami autobusów i domkami z cegły i betonu”[s.70]. Muszą powrócić i otworzyć dawne rany, bo „żeby się od czegoś uwolnić, trzeba się z tym zmierzyć”[s.149]. 

Mistrzowsko rozłożona na głosy poszczególnych bohaterek nieprzewidywalna, niebanalna historia. Bezpośredniość narracji, budowanie świata bez złudzeń, znieczuleń i lukru. Dar uważnej, przenikliwej obserwacji rzeczywistości, zachowań ludzkich i międzyludzkich relacji i dar wyrażania ich – tak zwyczajnie, tak prosto, a tak mocno, trafnie i porażająco.

„[Pamiętnik] zaczynał się, jak pewnie każdy z naszych pamiętników, rozpaczliwie banalnie od Drogi Pamiętniczku, a potem strony, dziesiątki stron o samotności, niezrozumieniu, brzydocie własnej i świata. Lustrzane odbicie wszystkich pamiętników wszystkich dorastających dziewcząt, a przynajmniej wszystkich z naszego pokolenia, pokolenia na granicy światów.”[s.86]

Nie sądziłam, że pod taką „letnią” okładką może kryć się tak świetna proza, pełna głębi i prawdy. Proza zdecydowanie za mało doceniona. 


Antonina Kozłowska, „Czerwony rower”, wyd. Otwarte, wydanie trzecie, [wydanie kieszonkowe], Kraków 2012. 

[1] - por. jw., s. 209,
[2] - por. jw., s. 170 i 188,
[3] - por. jw., s. 208,
[4] - por. jw., s. 170. 

*Pozostałe cytaty również pochodzą z książki (jw.), a numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Otwarte 
okładka: miękka 
ilość stron: 234 
moja ocena: 6/6 
skąd i dlaczego: zasoby domowych półek, zakupy. Po „Trzech połówkach jabłka” i „Kukułce” wiedziałam, że warto, ale nie przypuszczałam, że aż tak bardzo!

25 lutego 2015

Odcienie ciemności – Joanna Bator „Ciemno, prawie noc”


Są w życiu do odkrycia Prawdy, które ocalają. Prawdy, dzięki którym można narodzić się ponownie. „Każdy ma taki moment, od którego wszystko się zaczyna. Życie ma sens albo przynajmniej kierunek dopiero wtedy, gdy się ten moment rozpozna i zrozumie.”[s.312*] 

„Poruszam się po śladach zostawionych przed laty, zdziwiona, że moje stopy ciągle do nich pasują.”[s.7]

Po trzydziestu latach Alicja Tabor wraca do Wałbrzycha, swojego rodzinnego miasta, do domu. Przyjeżdża tu jako dziennikarka, by napisać reportaż o zaginionych dzieciach. Głośna, zagadkowa sprawa – zaginęło już troje. Przepadły jak kamień w wodę, bez żadnych śladów nakierowujących na choćby cień podejrzeń, bez żadnej zasady, jaka tłumaczyłaby motywy porywaczy. 

Nie ma więc czasu do stracenia, jest już bardzo ciemno i trzeba powstrzymać nadejście owej nocy: Nocy absolutnej, Nocy bezsensu. Listopadowy mrok gęstnieje, rozprzestrzenia się, ale jeszcze nie triumfuje. I nie chodzi tu tylko o ocalenie zaginionych dzieci. Wszystkie znaki na niebie i ziemi przepowiadają zagładę, katastrofę, otwarcie piekielnych bram: zarówno miejski krajobraz przesiąknięty szarością, czernią, brudem, rozkładem i zgnilizną, przygnębiający obraz bylejakości i polskiego dziadostwa, jak i wałbrzyszanie uwikłani w bezsensowne konflikty, a tak mocno przekonani o ich sensowności, że gotowi do wojny domowej. Poszukiwanie podjęte przez Alicję i jej przyjaciół, jest jak misja, od której zależy przyszłość, jeśli nie całego świata, to przynajmniej Wałbrzycha. Tak, jeszcze nie wszystko stracone, wciąż można coś uratować. Jest ciemno, ale to jeszcze nie noc. 

To trudne, bo dokoła ciemnogród - zacofanie, mierność i prymitywizm. Przeraża upiorny tłum fanatyków rzekomego proroka Jana Kołka, a potem jego samozwańczego następcy, Jerzego Łabędzia; tłum zdolny pozabijać się o lepsze miejsce na manifestacji, wykrzykujący postulaty budowy pomnika, wierzący w uzdrawiającą moc relikwii, gotów pobić się o szczątki swego duchowego mistrza. Przeraża szydzący tłum przeciwników Jana Kołka. Przeraża wzajemna nienawiść obu tłumów, bezmmyślna chęć rozniecania konfliktów. Przerażają zapisy internetowych czatów, celnie nazwane przez narratorkę „Bluzgami”, ujawniające całą galerię polskich wad narodowych. Wypowiedzi internautów pełne wzajemnego obrzucania się gnojem i pseudointelektualnych teorii roztaczają szerokie spektrum najgorszych cech. Jest tutaj rasizm, nacjonalizm, antysemityzm, zamiłowanie do teorii spiskowych, agresja, głupota, bigoteria, fałsz, traktowanie wiary instrumentalnie, przekonanie o swej wyższości, brak poszanowania rozmówcy, nieumiejętność argumentacji, pyszałkowatość, zawiść, pomnikowa religia, pomnikowy patriotyzm...

„- Pani patrzy – pokazała w stronę rynku Niebieska Kobieta – chyba się będą prać.
- Kto z kim?
- Jedni z drugimi – odpowiedziała i wypuściła chmurkę dymu.
- O co będą się prać?
- Jedni są przeciw, a drudzy za. Albo odwrotnie.
- To bez znaczenia? – upewniłam się.
- Bez – przyznała.”[s.403]

Wyolbrzymienie? Przerysowanie? Karykatura? Owszem. Ale smuci ich wielkie prawdopodobieństwo. A już internetowe bluzgi nie są żadną przesadą. 

Czerń to barwa smutku, żałoby. Szybko okazuje się bowiem , że reporterski materiał Alicji mocno splata się z jej własną historią: z dzieciństwem, jakie położyło się cieniem na przyszłości; dzieciństwem, którego kwintesencją jest stwierdzenie jej siostry, Ewy, która patrząc na dzieci bawiące się na podwórku przy domu dziecka, mówi „Szkoda, że nas tam nie ma”[s. 245]. Powrót w rodzinne strony jest dla dziewczyny sposobnością, by wyjaśnić to, czego wcześniej nie rozumiała, odkryć tajemnice zachowane w listach i opowieściach życzliwych osób, świadków, otworzyć zatrzaśnięte niegdyś drzwi i zejść przez nie na samo dno piekieł...

„Pomyślałam, że być może myliłam się, sądząc, iż jestem już na tyle silna, że nie porani mnie ten dom pełen śmierci i duchów. (...) Niechętnie mówiłam o przeszłości i rzadko nawiązywałam z ludźmi kontakt na tyle bliski, by oczekiwano ode mnie zwierzeń. Nie mam rodziny odpowiadałam, gdy padało pytanie o rodziców i rodzeństwo. (...) Przez całe dorosłe życie zbierałam siły, jak przygotowuje się zapasy na długą zimę, i wydawało mi się, że jestem nieźle przygotowana na tę podróż. Gdy w Wałbrzychu zaczęły znikać dzieci, wiedziałam, że nadeszła odpowiednia chwila i że to ja, zwana przez kolegów z redakcji Alicją Pancernikiem, muszę o nich napisać.”[s. 25]

„Nie przyjechałam tu opłakiwać (...), bo to będę robić do końca życia, nieprzerwanie i z coraz większą wprawą. Wróciłam, by zrozumieć, co się stało.”[s.37]. Bo ciemność to także niewiedza, niejasność. Alicja wróciła, by poznać źródło strachu, „w którego cieniu, żyła przez te wszystkie lata”[por.s.123]. Bo to też opowieść o słowach niosących światło, słowach rozjaśniających, dążących do sensu: „Dla mnie na tym polega życie. Żeby zrozumieć”[s.300]. Bo zło, wbrew swym absurdalnym skutkom, ma swoją logikę. Zło rodzi zło, jedna rana rodzi kolejne, roślina czerpiąca z zatrutej wody, rodzi zatrute owoce. A tymczasem „niekiedy można zapobiec temu, co się nazwało i zrozumiało. (...) Niekiedy można coś naprawić.”[s.347] 

Ciemność to również  ta niezagojona rana wewnątrz, z jaką bohaterka nauczyła się żyć - „pozamykana”, „opancerzona” i z jaką podąża przez dorosłość w bezpiecznym cieniu kryjówki, w zamknięciu na bliskość, zaangażowanie, bez prawa do kochania i bycia kochaną. „Miałam wrażenie, że w moim umyśle zamknęło się tej nocy jakieś przejście, za którym twardniała w grudę ciemność.”[s.189] „Poczułam, jak (...) coś się we mnie otwiera, (...), szczelina, przez którą wsącza się światło.”[s.222] W życiu każdego z nas jest taki moment, w którym rodzimy się po raz drugi: inni, potrafiący stawić czoło swoim demonom, pewniejsi siebie, nie lękający się miłości, otwarci, piękniejsi we własnych oczach, bez skorup, pancerzy i odłamków zaczarowanego lustra w sercu. Powrót do rodzinnego miasta będzie dla Alicji próbą odnalezienia takiego właśnie momentu.

W tej realistycznej powieści wiele z baśni, legendy, mitu. Ich konwencje zostały wykorzystane, żeby opowiedzieć o tym świecie najprawdziwiej, jak tylko się da. Nie pytajcie, jak to? – tak po prostu jest. Fantastyczne elementy, zamiast odejmować realności, uwydatnia ją, przydają powieści prawdopodobieństwa. Może dlatego, że niezależnie od konwencji, gatunku czy literackiego chwytu zło jest tak samo przerażające, mroczne i bolesne w swoich skutkach. I może trzeba uwierzyć w istnienie magicznych mocy, jakie nie pozwolą umrzeć z rozpaczy od oglądania tego, do czego zdolny jest człowiek.

Książkę można czytać również jak kryminał, thriller, traktat filozoficzny o naturze zła czy jako powieść psychologiczną. Jakkolwiek tego nie robić, zawsze będzie nas porywać, poruszać i bardzo ubogacać.

To jedna z najważniejszych i najlepszych książek mojego życia. 


Joanna Bator, „Ciemno, prawie noc”, wyd. W.A.B., wyd. drugie, Warszawa 2014. 

*Cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: W.A.B. seria: ...archipelagi...
okładka: miękka 
ilość stron: 528 
moja ocena: 6/6 
skąd i dlaczego: znalezione pod choinką, na swoją wyraźną prośbę. Już od dawna chciałam zacząć swoją przygodę z pisarstwem Joanny Bator. I w końcu zaczęłam, na szczęście.