Nie dojrzałam jeszcze do recenzji „Białego kamienia”. Obawiam się swoich słów. Boję się, że napiszę coś nie tak: zniekształcę, przeinaczę, nazbyt uproszczę lub skomplikuję. A ta proza jest prosta i niesłychanie przejrzysta, mimo wielkiego ładunku, jaki skrywa za swą formą. Mimo głębi, czającej się za niezmąconą, spokojną powierzchnią.
„Biały kamień” to niezwykła biografia Pradziadka autorki. Przedstawia jego dzieciństwo, młodość, dorosłość i starość. Opowiada, jak poznaje otoczenie, odczuwa rzeczywistość, zmienia się. Pisze o jego uczuciach, chwilach, które szczególnie zapadły mu w pamięć, wtajemniczeniach w istnienie. A przy tym wszystkim - o świecie widzianym jego oczami. A osobliwy to świat.
Przenosimy się do Kuromęk, wsi na Podolu z przełomu XIX i XX wieku oraz pobliskiego jej miasteczka. „To był świat na pograniczu zaborów, rosyjskiego i austriackiego. Katolicy, luteranie i kalwini szli z zachodu, prawosławni, unici, muzułmanie ze wschodu. Żydzi byli pośrodku, odrębni przez swe zwyczaje (...).”[s.38]* To czas, w którym tryb życia wyznaczał rytm natury i religii, lecz również taki, kiedy po ziemi chodzili płanetnicy, żaby po deszczu spadały z nieba wraz z innymi małymi żyjątkami, co wcześniej zostały zabrane w górę przez tęczę (bo przecież niektóre żaby miały jeszcze na skórze resztki tęczowej barwy, a deszcz był według mieszkańców wioski wodą, którą zbiera tęcza [por. s. 47]); latanie po łąkach groziło wytarmoszeniem przez Chawę, a na belkach pod sufitem czaiły się wyki. To świat, w którym szanowano prawa natury i żywiołów; gdzie błąkały się złe i dobre duchy.
Pradziadek nie urodził się w Kuromękach. Znalazł się tu w inny sposób. Może właśnie przez ową obcość bohater patrzy na rzeczywistość z innej perspektywy. Wpierw musi ją oswoić, spenetrować, wtulić się w jej zielone, pachnące ciało. Nie jest mu z góry dana żadna więź, nic nie jest dla niego oczywiste. Przygląda się światu zachłannie i z namysłem. Nie ustaje w zdziwieniu. Zapamiętuje szczegóły. Odczuwa intensywniej.
„Błogosławiona była ta inność Pradziadka, choć przysparzała mu tylu zmartwień. Być innym oznaczało dla niego z mozołem pokonywać opór zewnętrzności.”[s. 32]
„W tych dniach [nadchodzącego lata] coraz częściej kusiła go łąka, chłodna woda, pachnący żywicą las. Szedł na łąki i kładł się w trawie, przytulony do ziemi, z rękami pod głową. Nie myślał o niczym kołysany delikatnym zapachem traw. Zdarzało się, że czuł wtedy pewien zapach, jakby już kiedyś doznany, przenikający jego ciało. Słodka, kusząca woń mięty połączona była z wilgocią rosy i letniego poranka, jabłkowymi skórkami i głęboką zielenią tataraku. (...) Każda roślina i każda rzecz, którą rozgniatał w rękach, wydzielała swoistą woń – strachu, bólu, rozkoszy, zdumienia, ale to była tylko część tego, co czuł wokół, i zrozumiał, że wydobycie istoty tego jest niemożliwe, gdy się zmiażdżony listek podniesie do twarzy, bo dusza zapachu jest nieuchwytna.”[s. 71-72]
Zadziwia Pradziadek Franciszek swą wnikliwością. W jego oczach nasz zwyczajny świat zmienia się w krainę osobliwości, księgę pełną znaczeń.
„Świadomość, że śmierć jest częścią życia, zagnieździła się w nim już w dzieciństwie. Zrozumiał, że cieszyć się życiem potrafi tylko ten, kogo nie przestraszono już na początku wizją dręczącego oczekiwania w ciemnościach na niewiadome.”[s. 36]
Narratorka zręcznie gra na wieloznaczności słów. Wsłuchując się w subtelność jej melodii czujemy jednak, że nie o formę jedynie tu chodzi.
Pewnie w naturze nie istnieją dwa identyczne kamienie, ale dla nas kamień to zawsze kamień – jeden do drugiego podobny, nieciekawy. Wyodrębniona bryłka nieożywionej materii. Potykamy się o nie, wdeptujemy w grunt, rzucamy do wody. Na co większym można usiąść.
Ale w kamieniu można także rzeźbić. Nadawać mu indywidualność. Posłuchać jego milczenia i przerwać je. Przyjrzeć się jego doskonałej obojętności - znieczuleniu, chroniącemu przez rozpadem z rozpaczy (tyle tu powodów do rozpaczy...). Pozazdrościć mu czasu, który w nadmiarze otrzymał – w przeciwieństwie do człowieka. Zwrócić uwagę na jego doskonałą osobność, która przecież dotyczy i nas. Dostrzec w nim przypadkowość położenia w przestrzeni i ograniczeń, które z tego wynikają.
Można wydobyć go z wody, jak z zapomnienia. Cała ta książka jest gestem przywołania „na ułamek wieczności” ludzi „niezmienionych przez czas i śmierć”.[s. 178] Bo może coś w tym jest, że „w życiu nie ten jest ważny, o którego obecność potykamy się codziennie, lecz ktoś zupełnie inny, kto wciąga nas we własny krąg swą żywą nieobecnością [podkr. A. D.].”[s. 124] Ktoś, po kim został kamienny pomnik...
Autorka sięga do symbolu z prawdziwego zdarzenia. Tego, co skrywa mnóstwo sensów, lecz do końca nie daje się wyjaśnić w sposób ostateczny i jedyny. Który wskazuje wiele dróg, ale nie zdradza, dokąd nas zaprowadzą.
Na uwagę zasługuje przepiękne wydanie książki, godne jej zawartości. Twarda, płócienna oprawa, fotografie ze zbiorów rodzinnych autorki, papier o większej gramaturze. Za każdym razem brałam ją do rąk z prawdziwym namaszczeniem.
To opowieść niesamowicie jasna. A wielką sztuką jest rozjaśnianie mroku. Przybliżanie tego, co dawne, wyostrzanie konturów rozmytych prze zapomnienie. Wyodrębnianie z całości. Wypełnianie pustki. Dawanie głosu milczącym. Ożywianie martwych światów. Zmienianie obcości w bliskość.
Wielką sztuką jest zmieścić to wszystko w słowach pełnych delikatności, uroku i prostoty (chyba jeszcze nigdy nie doznałam takiej przyjemności czytając opisy natury!).
Wielką sztuką jest sięgać w najciemniejsze odmęty jeziora, nie mącąc jego tafli ani jedną rysą.
Anna Bolecka, Biały kamień, wydanie drugie, wyd. słowo/obraz/ terytoria, Gdańsk 2004.
*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.
wydawnictwo: słowo/obraz terytoria, seria: Pasaże
okładka: twarda, płócienna, z reprodukcją Stanisława Fijałkowskiego, cudna!
ilość stron: 180
moja ocena: 6/6
ilość stron: 180
moja ocena: 6/6
skąd: dziękuję Pani Agacie za egzemplarz recenzyjny, bardzo, bardzo... A zdecydowałam się na niego dzięki recenzji Ali.