Apokalipsa nie dzieje się nagle. Daleko wcześniej ma niepokojące zapowiedzi, złowieszcze znaki. Apokalipsa nie mija. Ma nieodwołalne następstwa, ślady nie dające się zatrzeć. Apokalipsa na zawsze zmienia świat. Trwa.
„Zapisuję każde słowo, które ktoś kiedyś tutaj przyniósł. Ktoś, kto przeżył i znał codzienne szczegóły. Jestem mu wdzięczny, bo zrobił to także dla mnie. Bym się dowiedział i zrozumiał, że tego, co tutaj widzę, nie wolno mi zatrzymywać dla siebie. Bym potem opowiadał i tego, co teraz notuję, nie poddawał żadnej cenzurze.”[2]
Jak mówić o tym, na co brakuje słów...? Pozwalamy grzęznąć im w gardle, świadomi ich niemocy. Mają porządkować świat, być nośnikiem sensu. Wobec cierpienia – maleją. Stają się bezradne, zbędne. Ryzykowne. Mogą pomniejszyć, spłycić, niewybaczalnie uładzić. Zmienić się w sumienie, przynieść fałszywą ulgę, zbyt łatwe rozgrzeszenie.
Jak milczeć o tym, co krzyczy...? O tym, patrząc na co trzeba zamknąć oczy, by nie oszaleć? Jak milczeć o tym, o czym powinien dowiedzieć się cały świat? Jak milczeć wobec prób „wymazania, zatarcia, unicestwienia”[3] apokalipsy? No, jak...?
Jak mówić o tym, co wydarzyło się w Rwandzie w 1994 roku? Jak o tym milczeć...? Gdzie leży granica między absurdem a koniecznością mowy? Jej błogosławieństwem i okrucieństwem?
Wbrew wszelkim teoriom cierpienie jest bezsensem. Samo w sobie. A o ileż bardziej absurdalne, niepojęte i przytłaczające jest zorganizowane, zaplanowane i wyrachowane zadawanie go człowiekowi przez człowieka.
„Słucham i myślę: o czymś bardziej okrutnym już pewnie nigdy nie usłyszę, nic bardziej okrutnego człowiek na pewno wymyślić nie zdołał. Ale nie. To, o czym słyszę dzisiaj, jest niczym wobec tego, o czym usłyszę jutro. To, o czym piszę teraz, jest niczym wobec tego, o czym napiszę później”[4].
Przechodzę z Autorem przez to nieludzkie stopniowanie, przemierzam kolejne kręgi piekła - aż do samego dna. W czasie lektury nie można zamknąć oczu. Tekst mnie przytłacza, pustoszy, rozrywa na kawałki (jestem wrażliwa, mój organizm nie toleruje drastycznych scen).
A jednak Tochman napisał tyle, ile trzeba. Nie ma tu ani jednego niepotrzebnego słowa. Nie pozostawił mnie samej w obliczu strachu, okrucieństwa, bestialstwa. Dzieli się swoimi wątpliwościami, przerażeniem, słabością. Utwierdza w normalności mojej reakcji. Daje odwagę, żeby czytać dalej.
„Wszedłem do domu umarłych, do którego nikt mnie nie zapraszał. Chciałbym się już wycofać, nie przeszkadzać.”[5].
Tutaj nie chodzi tylko o wstrząsający opis masakry. Autor szuka, docieka, analizuje, próbuje wyciągać wnioski. Odtwarza mechanizmy nienawiści. Znajduje przyczyny i konsekwencje ludobójstwa. Spotyka się z ofiarami, katami i świadkami. Stara się odnaleźć choć odrobinę sensu w ogromie beznadziei. Namiastkę logosu w otchłani piekła. I już same te starania - to wiele. To wszystko, co można było napisać.
Wiedziałam, czego spodziewać się po Wojciechu Tochmanie. Jego poprzednie reportaże czytałam ze ściśniętym gardłem i zaciśniętymi pięściami. A ten zburzył cały mój świat.
Świadomość, którą zyskałam dzięki tej książce – boli. Ale z całego serca dziękuję Autorowi za ten ból. Bo dzięki niemu stałam się świadkiem. Otrzymałam uprawnienia, by móc świadczyć o tragedii, choć nie rozmawiałam z ani jednym dzieckiem, które oglądało śmierć swoich rodziców, choć nie spojrzałam w oczy ani jednej zgwałconej kobiety, choć moja noga nie dotknęła ziemi, na której rozkładały się martwe ciała, choć nie przekroczyłam progu szkoły w Murambi, gdzie...
Wojciech Tochman, Dzisiaj narysujemy śmierć, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010.
[1] - jw., s. 92,
[2] – jw., s. 13,
[3] – por. jw., s. 75,
[4] - jw., s. 16,
[5] - jw., s. 129.
[4] - jw., s. 16,
[5] - jw., s. 129.
wydawnictwo: Czarne, seria: Reportaż
okładka: twarda
ilość stron: 152
moja ocena: brak. Ta książka nie mieści się w żadnych kategoriach oceny. Jest ponad nimi.
skąd: z biblioteki.