Strony

30 grudnia 2012

„Chyba bardzo trudno być człowiekiem”* - Garth Stein „Sztuka ścigania się w deszczu”


Gdyby umieć spojrzeć tak, aby dostrzec, jak często to my sami komplikujemy swe losy – nienawiścią, zazdrością, gniewem; by zobaczyć, jak bardzo niepotrzebne są te uczucia, jak pięknie i łatwo mogłoby być bez nich i ile cudnych chwil przez nie tracimy. Gdyby umieć patrzeć na siebie tak, by odnaleźć odwagę, wolę walki i wiarę w jej słuszność. Gdyby tak spojrzeć z perspektywy... psa?

Denny jest zdolnym kierowcą rajdowym. Ma żonę, Evę, maleńką córeczkę, Zoë oraz najwspanialszego przyjaciela – psa, kundla o imieniu Enzo, który jest narratorem niniejszej powieści. Są szczęśliwą rodziną. Nadchodzi jednak dzień, który ujawnia nieuleczalną chorobę Eve. I trzeba będzie przygotować się na najgorsze. Lecz dla Dennego śmierć żony jest dopiero początkiem koszmaru. Za ciąg dalszy odpowiadają jego teściowie. Ale – sza! Więcej nie powiem (i nie czytajcie opisu na okładce).

Świadkiem wszystkich wydarzeń jest Enzo. Nie jest on zwykłym psem. Jest inteligentny, ma bogatą wyobraźnię i wielką wrażliwość. Mówi o sobie: „zawsze czułem się prawie ludzką istotą. Wiedziałem, że coś mnie odróżnia od innych psów. Owszem, znalazłem się w psim ciele, ale to tylko powłoka. Ważne jest wnętrze. Dusza. A ja mam prawdziwie ludzką duszę”[s.10]** Po śmierci pragnie powrócić na ziemię jako człowiek.

Enzo relacjonuje bieg wydarzeń, dzieli się z nami własnymi refleksjami, marzeniami, wspomnieniami. Uważnie obserwuje świat człowieka, opisuje też własny, psi – świat instynktów i odruchów. Wobec tego pierwszego czasem bywa nieporadny i naiwny (z czego rodzi się komizm), czasem nadzwyczaj przenikliwy: jego mądre spojrzenie po wielokroć demaskuje motywy naszych działań, trafnie diagnozuje przyczyny konfliktów. Enzo jest świetnym psychologiem.

„Oto, dlaczego nadaję się na człowieka. Bo słucham. Nie umiem mówić, więc słucham bardzo uważnie. Nigdy nie przerywam, nigdy nie zakłócam toku rozmowy własnym komentarzem. Ludzie, jeśli się im dobrze przysłuchać, ciągle zmieniają sobie nawzajem kierunek rozmowy. To tak, jakby pasażer samochodu nagle sięgnął po kierownicę i raptownie skręcił.”[s.99]

Pies podziela pasję swego pana, zna historię wyścigów, ich zasady, nazwiska sławnych kierowców wyczynowych, informacje o technice jazdy, specyfice torów, właściwościach technicznych samochodów. Wokół wyścigów Enzo snuje swoją filozofię. Jest przekonany o tym, że nasz los w największym stopniu zależy od nas, że to nade wszystko my nadajemy mu odpowiedni kierunek. Przeszkody piętrzące się na torach nie są tak znaczące, jak nasza zdolność do reagowania na nie. „Samochód podąża za wzrokiem kierowcy.”[s.92]

Myślałam, że to będzie wyciskacz łez naszpikowany wzniosłymi scenami, a to zwyczajna, dobrze opowiedziana historia, z którą bardzo miło spędziłam kilka godzin. Trzyma w napięciu, wciąga, bawi i porusza. To powieść zbudowana z banalnych prawd o słuszności walki, wierze we własne siły, podparta poglądem (nieprawdziwym), że wszystko zależy od nas, że jesteśmy kowalami własnego losu i, jeśli tylko chcemy, możemy wiele osiągnąć. „Porażka podczas wyścigu nie przynosi ujmy. (...) Ujmę przynosi tylko rezygnacja ze strachu przed przegraną.”[s.256]

I może to wszystko brzmi naiwnie: pies z ludzką duszą, pies-narrator, pies-filozof, może niektóre fragmenty nie zagrały tak, jak powinny, może to i mocno przeciętna historia, zbyt wydumana, żeby w nią uwierzyć. A jednak przeczytałam ją we właściwym czasie: kiedy potrzebowałam lekkich, ciepłych, śmiesznych, prostych opowieści.  Każdy z nas ma w życiu takie chwile.

Dla fanów wyścigów samochodowych to lektura obowiązkowa, zaś miłośnikom czworonogów dostarczy wiele radości.

Garth Stein, Sztuka ścigania się w deszczu, tłum. Marian Leon Kalinowski, wyd. Galaktyka,   Łódź 2009.

*s. 10.
**pozostałe cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Galaktyka, seria: zapach pomarańczy
tytuł oryginału: The Art of Racing in the Rain
język oryginału: angielski
okładka: miękka ze skrzydełkami
ilość stron: 320
moja ocena: 3/6
skąd: zakupy. Mąż wypatrzył w księgarni taniej książki przemokniętego, mądrze patrzącego pieska na okładce :)

15 grudnia 2012

„Prawdziwie zajmujące jest tylko to, co gruntowne”* - Thomas Mann „Czarodziejska góra”


Odbyłam bardzo długą podróż. Nie należała do łatwych. Momentami była męcząca i nużyła okrutnie. Często błądziłam wśród przestrzeni wypełnionych zbyt wieloma zawiłymi zdaniami. Czas dłużył się niemiłosiernie. Prawda: do tej podróży nie byłam przygotowana jak należy, lecz wiem też, że lepiej raczej nigdy w życiu nie będę. I chociaż tak wiele pozostało niezrozumiałych, niedostępnych miejsc – jakże się cieszę, że podjęłam wyzwanie. Jakże piękny zdobyłam szczyt. I ile skarbów przyniosłam z tej duchowej, intelektualnej, magicznej wyprawy.

Oto „Berghof” – międzynarodowe sanatorium położone wśród malowniczych krajobrazów Alp Szwajcarskich (miejscowość Davos) na wysokości tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza. To właśnie tutaj przybywa Hans Castorp, dwudziestotrzyletni Niemiec, przyszły inżynier na kierunku budowa okrętów. Ma za sobą osiem semestrów studiów na politechnice, jeden z ważnych egzaminów, przed sobą praktyki w firmie „Tunder & Wilms”. Przybywa odwiedzić kuzyna, Joahima Zimssena, z zamiarem pozostania tu przez trzy tygodnie. Ale jego pobyt potrwa o wiele dłużej.

Strona po stronie, rozdział po rozdziale podejrzliwie przyglądałam się jak  Castorp powoli nasiąka atmosferą tego miejsca, jak wrasta weń i z gościa i bezinteresownego obserwatora staje się jednym z tych „na górze”. Mężczyzna zrywa kolejne nici łączące go z „niziną”, rewiduje pojęcia przywiezione „z dołu”, a jego kuracja przestaje być tylko kuracją - staje się kategorycznym wymogiem życia[s.506]**. I ta podniesiona temperatura – już od pierwszego dnia pobytu. Wszak tutejsze powietrze, prócz tego, że jest skuteczne przeciwko chorobie, jest dobre także i na chorobę: „ono zrazu jej sprzyja, bo, rewolucjonizując cały organizm, doprowadza [ją] do wybuchu (...)”[s.211].

I ja oddychałam owym rozrzedzonym górskim powietrzem „cienkim i lekkim niemal jak eter wypełniający wszechświat, bez ziemskich przymieszek, dobrych i złych, i nawet przy bezsłonecznej pogodzie wolnym od nizinnych oparów i wyziewów”[s.530]. I ja weszłam w te głębie, w których umarli błądzą bez celu, jak Odyseusz w państwie cieni[s.72] i z czytelnika łaknącego właściwych czytaniu przyjemności, podążającego za fabułą, wyczekującego zwrotów akcji, punktów kulminacyjnych, odgadującego ciąg dalszy – stałam się uczestnikiem tego świata, wmyśliłam się w niego, straciłam dystans, uśpiłam swoją czujność. I zgubiłam się w tych górach. Bo niejednoznacznym, wielce ambiwalentnym, a nawet ryzykownym jest wniknąć w świat tej powieści.

Co takiego kryje to miejsce? Na czym upływa czas kuracjuszom – jeśli o czas można w ogóle pytać? Zdaje się bowiem, że ci żyją poza czasem, iż jest on zjawiskiem tak względnym, że niemal niezauważalnym. Uregulowane życie zakładu, ustalony i obowiązujący wszystkich porządek, błogie oddawanie się kuracji, odpoczynkowi, rozrywce, spotkaniom towarzyskim. Pobudka-śniadanie-spacer-obiad-werandwanie-podwieczorek-werandowanie-kolacja. Badania lekarskie i konsultacje z radcą Behrensem, wykłady doktora Krokowskiego na temat analizy duszy, czasem jakaś wycieczka, wieczorek towarzyski, bal - drobne odstępstwo od reguły. Wiele czasu na refleksje. I na rozmowy. Te małe i wielkie. Te o pogodzie, wysokości temperatury i nieprzespanej nocy oraz te o humanizmie, rewolucji i literaturze, śmierci, metafizyce, mieszczaństwie, postępie, cierpieniu, tolerancji, technice, moralności, polityce, czasie, muzyce, miłości, wierze, wiedzy, liberalizmie, demokracji, metafizyce, nihilizmie, chorobie, wolności, patriotyzmie, Bogu, języku, człowieku, człowieczeństwie etc., etc. – o czymże tam nie rozmawiano...! Czyż były tematy, których tam nie podjęto...?

Moja "Czarodziejska góra"
Dwóch bohaterów, Lodovico Settembrini i Leo Naphta prowadzą intelektualne spory na śmierć i życie. Ich zręczne pojedynki na argumenty, ich popisy retoryczne są jednocześnie walką o dusze Hansa i Joahima. Każdy z nich chce przekonać młodych ludzi do swoich poglądów, wpływać na ich sposób myślenia. Muszę przyznać, że z trudem przedzierałam się przez owe dysputy, że stopień ich abstrakcji i poziom komplikacji był dla mnie nieosiągalny. A choć pojmowałam jedynie fragmenty i jakiś mglisty, ogólny ich sens - przysłuchiwałam się im z wypiekami na twarzy. Bo „jest rzeczą interesującą przysłuchiwać się owemu sporowi dla niego samego, nawet gdy się mało zeń rozumie i tylko niejasno dostrzega jego doniosłość”[s.582].

„Toczmy spory. Toczymy spory na śmierć i życie, prawie codziennie, ale przyznaję, że obcość i wrogość jego myśli jest dla mnie dodatkowym bodźcem, aby się z nim widywać. Potrzebuję tarcia. Przekonania stają się martwe, gdy nie mają sposobności do walki – moje zaś są dostatecznie umocnione”[s.465] – mówi Naphta.

Przedziwne to uzdrowisko, przedziwne! Powinno się tam skupiać na chorobach ciała, a zdawało mi się, że więcej tam się dzieje wokół ludzkiego (chorego) ducha. Nie wiadomo, który z bohaterów ma słuszność, gdzie jest prawda, komu wierzyć. Jednym razem poglądy Settembriniego wydają mi się najsłuszniejsze na świecie, za moment Naphta demaskuje je okrutnie – tak, że czuję złość, bezradność i pustkę. I tak bez końca.

Jest tu jeszcze sporo ciekawych osobowości. Wiele miejsc i czasów. Wiele zajmujących zdarzeń i nieoczekiwanych wypadków. Jest miłość i tęsknota. Są wzruszenia, oczekiwania, spełnienia i rozczarowania. Są malownicze górskie krajobrazy i znakomite pejzaże wewnętrzne bohaterów. A wszystko to napisane językiem wytwornym, pięknym, urodziwym i urodzajnym. A wszystko to opowiedziane z niesamowitą starannością, „szczegółowo, dokładnie, gruntownie”[s.6]. Wszak "prawdziwie zajmujące jest tylko to, co gruntowne”[s.6]. Zaiste!

Cóż mogę napisać. Żadnych analiz i interpretacji, żadnych wniosków i intelektualnych spostrzeżeń. Nie wniosę niczego między filozoficzne wyżyny. Ta powieść mnie przerosła. Lecz wraz z jej zamknięciem otworzyły się przede mną nowe bramy, ukazały się nieznane horyzonty. I czuję, że chcę tam ruszać. I szukać. błądzić.

A na razie pozostają mi tylko wrażenia, uczucia, emocje – nieporadne, ułomne, małe. Zachwyt. Podziw. Przejęcie. Milczenie.

Thomas Mann Czarodziejska góra, tłum. Józef Kramsztyk – t.I, Jan Łukowski – t. II, wyd. Muza, Warszawa 2010.

*jw., s. 6.
**Cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Muza
tytuł oryginału: Der Zauberberg
język oryginału: niemiecki
okładka: twarda
ilość stron: 800
moja ocena: brak. Zuchwalstwem byłoby wystawiać ocenę tej książce.
skąd: egzemplarz własny, ukochany, naznaczony obficie karteczkami indeksującymi – prezent od męża.

12 listopada 2012

„Wybrakowane życie”* - Clare Morrall „Zdumiewające błyski barw”

Każdego popołudnia, kwadrans po trzeciej kobieta czeka pod bramą szkoły. Czekanie na dziecko pod szkołą to – jak mówi – kwintesencja macierzyństwa. Optymizm tego oczekiwania ma kolor żółty jak żonkil albo słońce.**

A jaki kolor ma brak? Pustka? Strata? Tęsknota? Czy istnieje barwa, która je wypełni?

Świat Kitty jest pełen barw. Kolory są dla niej bardzo ważne – nie tylko dlatego, że jest synestetykiem. Kolory są manifestem istnienia. Sposobem na pustkę. Podstawą filozofii bycia. Ważne, by pod skórą zachować kolory[por.s.113.]*** Ocalić swoją wyrazistość przed wyblakłością świata i bezbarwnym tłumem. Trzeba strzec się fałszywych kolorów i nijakich ludzi. Liczą się intensywne barwy, zdumiewające ich błyski, jaskrawości, kontrasty. Neutralny beż nie jest kolorem. „Bądź odważna, Kitty – mówił [ojciec]. Używaj wszystkich kolorów, mieszaj je, nie bój się ich. Kolor jest życiem.”[s.167]

Świat Kitty jest pełen braków. Brak dzieci. Brak matki. Brak siostry. Brak wspomnień z nimi związanych i planów dotyczących potomka. Brak rodzinnej historii. Błądzenie po omacku w niewiarygodnym świecie. „Nie mam przeszłości. Nie mam matki. (...) Nie mam przyszłości. Nie mam dzieci, które byłyby ode mnie zależne, trochę by ze mnie wzięły, przechowały w swojej pamięci.”[s.117]

Świat Kitty jest pełen obsesji. Nieprzewidywalny. Nadwrażliwy. Psychotyczny. Kitty podróżuje autobusem bez celu. Kupuje ubranka dla dziecka, którego nie ma. Wraz z tłumem rodziców stoi pod szkołą i czeka na dziecko, które nigdy z niej nie wyjdzie. Działa lekkomyślnie i nieodpowiedzialnie. „Czasami giną mi całe dnie. Kiedy indziej kilka sekund trwa tyle, co parę godzin.”[s.121]. "Chciałabym znowu być małym dzieckiem. Bez konieczności podejmowania decyzji, bez wysiłku związanego z poruszaniem się do przodu"[s.91]. „Naprawdę nie wiem, dlaczego płaczę”[s.77]. „Nigdy nie ogarnę tego normalnego życia. Skąd wzięłam pomysł, że to w ogóle jest możliwe?[s.212]

Kitty Wellington ma trzydzieści dwa lata i jest recenzentką książek dla dzieci. „Istnieję po to, żeby czytać książki”[s.14] – mówi. Ma męża, Jamesa, który mieszka naprzeciwko. Choć on chciałby się budzić przy niej codziennie, ona nie może się na to zgodzić: „Istnieją jedynie pewne chwile, kiedy i ja, i on czujemy się odpowiednio. Wtedy jego biały kolor zwalnia i wszystkie żółcie, błękity i czerwienie jego spektrum spotykają się z moimi i łączą razem, uzupełniając frenetyczne zawirowania koloru wewnątrz mnie. Spoglądamy na siebie i do siebie pasujemy. Wszystko się udaje tylko wtedy, jeżeli porządnie i po równo dzielimy między nami kolory”[s. 77].

Bohaterka dorastała pod opieką ojca i czterech starszych braci. Kiedy miała trzy lata, jej matka zginęła w wypadku samochodowym. Dziewczyna rozpaczliwie próbuje dowiedzieć się o niej czegokolwiek od ojca i rodzeństwa. Pragnie choćby kilku rys, które połączyłaby w portret. Kilku szczegółów, które jej wyobraźnia poskładałaby w całość. Tymczasem słyszy ogólniki, zdawkowe, a nawet sprzeczne informacje. Każdy z czterech braci pamięta zupełnie co innego. Jej bliscy niechętnie wracają do tej historii, podobnie jak do sprawy Dinah – starszej siostry Kitty, która kiedyś uciekła z domu i nie wróciła.

Ale „Zdumiewające błyski barw” to książka nie tylko o wewnętrznym zmaganiu się Kitty z niejasną przeszłością, o próbach jej rozświetlenia. Życie toczy się dalej i wkrótce odsłoni białe plamy na – jak się czytelnikowi wydawało – spójnej i logicznej historii rodziny Wellingtonów. A Kitty nie lubi bieli.

To powieść, która od pierwszych zdań angażuje, intryguje, zmusza do refleksji. Znakomita narracja prowadzona z otchłani choroby psychicznej jest jakością samą w sobie. Do tego dochodzi nieprzewidywalna fabuła. Konfrontacje przeszłości i teraźniejszości z osobowością Kitty prowadzone równolegle znakomicie się dopełniają. Narratorka dzieli się przeżyciami i relacjonuje wydarzenia, osobliwie przedstawia zarówno swój świat wewnętrzny, jak i ten, który ją otacza.

Zaiste – zdumiewająca lektura!

Clare Morrall, Zdumiewające błyski barw, tłum. Alicja Skarbińska, wyd. Amber, Warszawa 2004.

*por. jw., s. 14
**por. jw., s. 7
***pozostałe cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Amber, seria: Złota Seria
tytuł oryginału: Astonishing Splashes of Colour
język oryginału: angielski
okładka: miękka
ilość stron: 246
moja ocena: 5/6
skąd: zakupy. Lektura inspirowana recenzją Książkowca – dziękuję! :-)

6 listopada 2012

Sen kamienny - Krystyna Januszewska „Przytulać kamienie”


Zło doznawane od innych zmienia człowieka  w kamień. Niewzruszona, doskonale obojętna kamienna materia znieczula i chroni. Takie życie jest łatwiejsze, ale czy szczęśliwsze...?

„Pukam do drzwi kamienia.
- To ja, wpuść mnie.
Chcę wejść do twego wnętrza,
rozejrzeć się dokoła,
nabrać ciebie jak tchu.
- Odejdź - mówi kamień. -
Jestem szczelnie zamknięty.(...)”*

Do swojego świata szczelnie otoczonego murem letargu Maria nie wpuszcza nikogo. Nie wpuszcza tam swoich bliskich: męża, siostry ani lekarzy. Wycofała się z życia i powędrowała w krainę snu. Z jakichś powodów nie chce wracać.

Szukanie owych powodów jest osią fabularną powieści Krystyny Januszewskiej. Odtwarzanie dawnych i niedawnych zdarzeń, przybliżenie osób w nich uczestniczących, ich charakterów i wzajemnych relacji. Poznajemy więc Marię, jej męża, Jerzego, siostrę Annę, współpracownika, profesora Brzeskiegodoktora Szyca, do kliniki którego trafia bohaterka w ciężkiej depresji.

Co musiało się wydarzyć, że silna, pełna pasji i energii kobieta znalazła się w takim stanie? Jak straszne musiały być jej ostatnie doświadczenia? Kto jest za nie odpowiedzialny?

Autorce udało się stworzyć skomplikowaną i nieprzewidywalną akcję ze świetnym wątkiem detektywistycznym. Trudno tu o jakikolwiek trop. W pewnym momencie wydaje się, że pytania dręczące lekarzy i rodzinę pacjentki pozostaną niewyjaśnione. 

*
W narracji dominują opis i refleksja. Każde zdarzenie jest pretekstem do szeregu rozważań. I choć jest to cecha, którą w prozie uwielbiam, tutaj bardzo mnie zmęczyła. Wielokrotne peryfrazowanie jednej myśli, mówienie wciąż tego samego, ale innymi słowami, niepotrzebne ubieranie rzeczywistości w środki stylistyczne. Język jest piękny i szlachetny, lecz dla mnie - nużący. Narrator zbyt często kazał mi zatrzymywać się w jednym miejscu i skupiać uwagę na scenach, które niewiele wnosiły do rozwoju akcji. Nie porwały mnie wspomnienia i domysły bohaterów ani szczegółowe opisy sytuacji. Zgubiłam się w analogiach, nie odkryłam wszystkich związków między elementami świata przedstawionego. Nazbyt długo czekałam na przełom. Zabrakło lekkości w tej przygnębiającej, sennej opowieści. A może zwyczajnie jest dla mnie za trudna, a fakt, że czytałam ją w trudnym okresie nie sprzyjał entuzjazmowi odbioru?

*
Intrygujący tytuł można interpretować na różne sposoby. Sam kamień jest nośnikiem wielu znaczeń. Maria zapatrzona jest w przeszłość (zawodowo zajmuje się badaniem starodruków), ma ormiańskie pochodzenie, a Armenia to kraj „beznadziejnie górzysty” i „niesamowicie kamienisty.”[s.123]*** Maria „kochała wszystko, co było wytłoczone lub wykute z kamienia. Twardość kamiennej bryły, gładkość wypolerowanej skały była dla niej najczystszą formą”[s.14]. I wreszcie: „Maria też była podobna do kamienia. Chłodna i prosta w formie, wewnątrz której drzemało serce wulkanu, poskramianego jedynie godzinami rozmyślań(...).”[s.15] Jest motyw rzeźbiarza, jest i Bóg rzeźbiarz. 

A ja miałam jeszcze inne skojarzenie. Już na samym początku czuwania nad łóżkiem nieprzytomnej pacjentki na myśl przyszedł mi się wiersz „Rozmowa z kamieniem” Wisławy Szymborskiej. I może jest to nadinterpretacja i jego, i niniejszej powieści, ale stan, w jaki zapadła główna bohaterka wydał mi się podobny do hermetyzmu i doskonałej autonomii kamienia, bytu „szczelnie zamkniętego”. Oba utwory łączy niezgłębiona osobność**, do której nikt ani nic nie ma dostępu. Tajemnica, której nie można przeniknąć.

„(...) Możesz mnie poznać, nie zaznasz mnie nigdy.
Całą powierzchnią zwracam się ku tobie,
A całym wnętrzem leżę odwrócony.”

*
Walorem tej książki są niewątpliwie rozmowy, do których skłoniła bohaterów choroba Marii. Traktują między innymi o różnicach w męskim i kobiecym sposobie postrzegania, o Armenii, o mitach na temat stworzenia świata, o matriarchacie i patriarchacie, o słabości medycyny wobec chorób psychicznych, o recepcie na pokochanie życia, o doskonaleniu bytu kosztem zubożenia ducha, o umyśle ludzkim wymykającym się naukowym klasyfikacjom. To, co jest porażką medycyny, jest zarazem wolnością człowieka. 

„-To jest wspaniałe, że nasz mózg pozostawia sobie pewien margines swobody i nie chce być sterowany.”[s.134]

„W chorobach układu nerwowego trudno ustalić szybką diagnozę. (…) Badania laboratoryjne, prześwietlenia, miejsca, które można dotknąć, zmierzyć, organy, które da się usunąć, to nie dotyczy chorób ludzkiej duszy.”[s.37]

 *
„Przytulać kamienie” to trudna powieść. Nie porwała mnie całkowicie, ale, mimo tego, zachęcam do lektury. Zapewniam, że nie wyjdziecie z pustymi rękoma.

Krystyna Januszewska, Przytulać kamienie, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2002.

*Wisława Szymborska „Rozmowa z kamieniem”
**Zdaję sobie sprawę z wielości odczytań wiersza Szymborskiej. Dla mnie jednak od pierwszego przeczytania istnieje i takie.
***cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Zysk i S-ka
okładka: miękka
ilość stron: 237
moja ocena: tym razem 4/6
skąd: z domowej półki, na którą trafiła z Allegro! :)

25 października 2012

Człowiek jest tylko trzciną, najwątlejszą w przyrodzie, ale trzciną... kochającą - Vanessa Diffenbaugh „Sekretny język kwiatów”


 "W tej ciemności odpoczywam,
niegotowa na światło, które wschodzi
dzień po dniu
i wzywa do współudziału.
Czarny jedwabiu, chroń mnie.
(...)"*

„Odkąd sięgam pamięcią, mieszkałam w trzydziestu dwóch domach i wszystkie miały jedną wspólną cechę – hałas: autobusy, hamulce, przejeżdżający w pobliżu pociąg. W środku liczne telewizory, pikanie mikrofalówek i podgrzewaczy do butelek, dzwonek do drzwi, przekleństwa, przekręcane zasuwki. Potem były odgłosy innych dzieci: płaczące niemowlaki, wrzaski rozdzielanych rodzeństw, skowyt spod zimnego prysznica, kwilenie mającej koszmarny sen współlokatorki.”[s.57-58]**

Oto przeszłość Victorii: tułaczka od jednej rodziny zastępczej do drugiej. Zawiedzione nadzieje, zranione uczucia, ból odrzucenia, rosnące poczucie własnej beznadziejności i winy.  Dzieciństwo bez dzieciństwa.

Pewnego dnia bohaterka trafia do Elizabeth. U niej jest inaczej, choć na początku dziewczynka usiłuje zrobić wszystko, by obrzydzić kobiecie samą siebie. Taka już jest – w ten sposób chroni się jej poraniona dusza przed kolejnymi skaleczeniami. Atakuje pierwsza, sprawia ból na zapas. Lecz Elizabeth jest zaskakująco nieugięta i nie zraża się kolejnymi wybrykami małej buntowniczki. Ale niech Victoria sama wszystko Wam opowie. Bo jej opowieści nie zastąpi żadna inna.

*
A teraz Victoria staje przed dorosłością. Przekracza jej próg samotna, zdruzgotana, z brakiem pieniędzy, mieszkania i pracy. I jeszcze z czule pielęgnowaną miłością do kwiatów. Tylko tyle i aż tyle.

„Teraz, gdy byłam dorosła, moje nadzieje na przyszłość były bardzo nieskomplikowane – chciałam być sama i otoczona kwiatami.”[s.29]

To dzięki imponującej wiedzy o roślinach, talentowi do układania bukietów, umiejętności obchodzenia się z kwiatami oraz znajomości ich sekretnych znaczeń – Victoria dostaje pracę w kwiaciarni. Zrobione przez nią wiązanki zmieniają życie klientów, jakby wyszły spod ręki dobrej czarodziejki. Ale niech ona sama wszystko Wam opowie. Bo moje słowa są za małe. A w jej słowach słychać cierpienie. I inny jest świat przedstawiony takimi słowami.

Bohaterka z pasją roztacza wokół siebie piękno i dzieli się nim z innymi, lecz uparcie  odmawia prawa do rozkwitu ogrodowi swojej duszy. Nie dopuszcza do niej promieni. Uważa, że bez korzeni jest nikim i nie może ofiarować światu niczego dobrego.

"(...)
Potrzeba mi więcej nocy, nim otworzę
oczy i serce
na olśnienie. Muszę jeszcze
rosnąć w ciemności jak korzeń,
niegotowy, niegotowy na pewno."*

Lecz miłość rodzi się i wzrasta w każdych warunkach: na jałowej ziemi, na skale, w czasie najczarniejszych  nocy. Nie zależy od genów, nieszczęśliwego dzieciństwa, pechu, niedobrego losu, złych zbiegów okoliczności. Nie potrzebuje korzeni, by wzrastać. Miłość zmienia bieg historii, wyzwala z zamkniętych kręgów, wytrąca z błędnych kół, wyprowadza ze ślepych ulic. Nie zna granic. Ocala bezwarunkowo.

Czy Victoria odkryje tę prawdę? Czy zdecyduje się na walkę o siebie i ludzi, których spotka na swojej drodze? Czy będzie potrafiła zmierzyć się z przeszłością? Czy pozwoli rozkwitnąć swemu ogrodowi? Czy pomoże dojrzeć nadziei? Czy otworzy oczy i serce na olśnienie...?

Posłuchajcie jej opowieści. Jest prosta i szczera. Chłonie się ją każdym fragmentem serca.

Vanessa Diffenbaugh, Sekretny język kwiatów, tłum. Małgorzata Miłosz, wyd. Świat Książki, Warszawa 2011.

**cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

*W recenzję wpleciony jest wiersz Denise Levertov „Przepaska na oczy” w przekładzie Czesława Miłosza (podzielony na dwa fragmenty).

Fotografie kwiatów - Oleńka.

wydawnictwo: Świat Książki
tytuł oryginału: The Language of Flowers
język oryginału: angielski
okładka: miękka ze skrzydełkami
ilość stron: 400
moja ocena: 5/6
skąd: Zakupy. A co mną powodowało przy jej wyborze? Ano przepiękna recenzja Danusi.

29 września 2012

Rzeczywistość na kształt marzeń - Barbara Kosmowska „Niebieski autobus”


Kiedy mamy niewiele – cieszą nas małe rzeczy. Gdy otacza nas szara bylejakość – choćby i w wyblakłych kolorach dostrzeżemy artyzm. Kiedy tyle beznadziei wita nas za powiekami – rzeczywistość zaczyna przybierać kształt marzeń.

Bohaterka powieści, Miśka Pietkiewicz,  rozpoczyna od dzieciństwa. Od jego zapachów, dźwięków i smaków. Pisze o podstawówce: swoich nauczycielach i rówieśnikach. O domu, podwórku i rodzinie. O egzaminie do szkoły średniej i podróży na studia. I tak dalej. I bliżej – do dojrzałości, do dorosłości trudów, do odnajdywania samej siebie. I nie będzie żadnym uogólnieniem, jeśli napiszę, że tematem tej książki jest po prostu życie.

Dziewczyna zgrabnie i sumiennie kreśli jego mapę. Widnieje na niej kilka miejsc, jakie w szaleństwie zmian, okresach burzy i naporu, zawiłościach losu - pozostają nienaruszone. Trwają dzielnie i cierpliwie przyjmują bohaterkę w swój kawałek bezpiecznego cienia. To dom rodzinny, skąd wyjeżdżając na studia, chciała zacząć wszystko od nowa. To wielgachny kasztan rosnący na jej podwórku „ogołoconym ze wszystkiego, co ładne”[s.25]* i ogród pana Sybiduszki, gdzie przychodziła razem kolegą, Krzysiem.

„[Pan Sybiduszka] pozwalał swoim roślinom rosnąć na wysokość, na jaką miały ochotę. Pozwalał też dziczeć starej gruszy i rozrastać się rozchodnikowi. Twierdził, że jego ogród jest namiastką raju i jako dzieło Boga nie powinien podlegać żadnemu strzyżeniu, kopaniu i nawożeniu.”[s.89]

Do tych miejsc – bezpiecznych, oswojonych i przemyślanych, wymoszczonych wspomnieniami chwil niezwykłych, przemieszcza się tytułowym autobusem. I nie bez przyczyny jest on niebieski.

„Podróże są wyzwaniem, walką, zwycięstwem. A powroty miłością.”[s.188]

Kim jesteśmy, skąd pochodzimy, dokąd zmierzamy? Czy kiedykolwiek zaczynamy coś zupełnie od nowa czy każdy przecież początek to tylko ciąg dalszy**...? Czy przeszłość mija naprawdę? I ile z tego, co najbardziej nas dotyczy, tak naprawdę zależy od nas? Co możemy ocalić przed przemijaniem, jeżeli cokolwiek ocalić możemy?

Mapa miejsc staje się wkrótce także mapą uczuć i myśli. I wiele drogowskazów można z niej wyczytać. Drogowskazów bardzo mi bliskich, znajomo brzmiących, godnych zaufania.

Na początku myślałam, że komizm będzie przeważał w tej historii ze schyłku lat sześćdziesiątych, pełnej absurdów PRL-u. Że na pierwszym planie znajdą się dziwactwa rodziny Pietkiewiczów, ich egzystencja w dusznej atmosferze mieszkania pachnącego samogonem, uwzględniająca wszelkie aspekty ówczesnego bytu społeczno-politycznego i najbardziej charakterystyczne narodowe Polaków przywary (ponadczasowe).

Babcia Bronia wiecznie przegadująca się z tatą. Tata ustępujący babci Broni przed przyjściem renty. Babcia Bronia, niegdyś suflerka w teatrze, wygłaszająca śmieszne, prostacko-sentencjonalne mądrości. Mama marząca o niedostępnym segmencie. Wuj Roman znoszący do domu różne przedmioty, wuj Roman produkujący bimber, wuj Roman wracający z aresztu. Państwo Parysiakowie, którym nieustannie już wkrótce dadzą wizę do Ameryki.

Ale z czasem refleksja wzięła górę nad dowcipem, a humor stał się w rękach autorki tylko narzędziem do szkicowania ciepłego, jasnego wspomnienia. Komizm zmienił się w zaledwie delikatne tło owego czasu „bez troski i bez nadziei. Wystarczająco śmiesznego, by zapłakać”[s. 185]. Śmiech i smutek, radość i beznadzieja – są tu jak awers i rewers. Tworzą nieoczywisty, niejednoznaczny dysonans.

„Wszystko wokół nieubłaganie szarzało: dom, rodzice i przedmioty, z których można byłoby stworzyć potężną galerię materialnego absurdu. (...) Mój dom nadal był na niby (...). Na niby bywają u nas ludzie i rzeczy: herbata udająca perfumy, dykta udająca ścianę, wuj udający dżentelmena, ojciec udający fachowca, mama udająca osobę niezwykle zajętą... Tylko pluskwy zawsze bywały prawdziwe. Jednak któregoś razu, gdy spacerowały nad łóżkiem rodziców i pięły się po ścianie w poszukiwaniu ofiary, doszłam do wniosku, że i one udają. Całkiem gustowną tapetę na ścianie.”[s.129].

*
Istnieją dwa rodzaje marzeń. Te pierwsze są jak szklane kule szczelnie ograniczające nas swoją powierzchnią, zza jakiej rozpaczliwie spoglądamy na cel. Przestrzeń marazmu i niemocy, która chęć do działania zatrzymuje na słowach. „Małe autonomiczne królestwo marzeń”[s.184], „niewidzialna rodzinna fortuna lokowana w banku złudzeń”[s.184], „życie trwające w tym samym miejscu”[s.187].

„Gdy byłam mała, zastanawiałam się, ile razy mama i tato trafiają nogą na własne niewidoczne ślady kolekcjonowane cierpliwie przez wytrwałą podłogę. Nasze mieszkanie było niewielkie, a ich dreptanie nieustanne.”[s.188]

Lecz są także inne marzenia. Te, co popychają do przodu, kształtują i dodają sił. Przez które godzimy się na mądre cierpienie. Które chronią nas przed innym losem. Dla Miśki takim pragnieniem były studia. Doktorat. No i Krzyś. Niespełnione uczucie z dzieciństwa. Miłość, która przeszła obok***.

Mimo że powieść tak obficie przesiąknięta jest zadumą, autorce udało się stworzyć akcję, trzymającą w napięciu do ostatnich słów. A między nimi ukryła: mądre wzruszenie, bezpretensjonalną tkliwość, dyskretną czułość. Doniosłość zwykłych chwil.

Lubię, kiedy ktoś potrafi opowiadać o tym, co nam się przydarza w monotonnej codzienności w sposób tak doniosły. Nie patetyczny – doniosły. To ujmujące. I to poczucie, że nie jestem tak do końca dziwakiem: gdy zachwycają mnie drobnostki, gdy zwykłe spotkania i zdarzenia uruchamiają niemal filozoficzne refleksje, gdy czasami czuję się, jak w środku mojej własnej powieści, pisanej prozą życia... Choć chyba ja wciąż jeszcze za dużo patetyzuję.

Barbara Kosmowska, Niebieski autobus, wyd. W.A.B., Warszawa 2011.

*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

**W. Szymborska
***Ks. J. Twardowski
wydawnictwo: W.A.B.
okładka: miękka ze skrzydełkami
ilość stron: 320
moja ocena: 6/6
skąd: zakup nieprzypadkowy. Ktoś mi kiedyś szepnął, że warto. I dzięki mu za to! :-)

5 września 2012

Potrafimy latać, posiadamy skrzydła! - Krystyna Januszewska „Trzy światy czyli Maryśka, Anioł i szalona Muneguita”


Co łączy bezdomną staruszkę spotkaną w poczekalni u fryzjera w Poznaniu, wyprawę do Gwatemali, Wakacyjny Dom Dziecka w Brzeźnie, tradycyjne święto z kalendarza Majów, mity greckie, światowej sławy producenta gier planszowych, oszustów popełniających przestępstwa gospodarcze i niebieskawe piórka spadające z nieba...? Co może dać takie zestawienie? Krystyna Januszewska, na przykład, zrobiła z niego świetną książkę.

Marysia ma szesnaście lat i niedługo pożegna kolejny rok szkolny. Jej mama jest dziennikarką i podróżniczką. Aktualnie przebywa w Gwatemali, skąd przysyła rodzinie wiele fascynujących listów. Tata Marysi jest sławnym producentem gier planszowych. Właśnie pracuje nad wspaniałym projektem, lecz ktoś nagle krzyżuje jego plany. Dlatego pewnej nocy Marysia zostaje zbudzona przez zdenerwowanego ojca, który oznajmia jej, że są w niebezpieczeństwie i muszą natychmiast uciekać. Wcześniej ktoś mu groził, że, jeśli nie sprzeda pomysłu na swój nowy projekt, spali mu firmę i rozprawi się z jego rodziną. A właśnie tej nocy spłonął „Sezam” - fabryka owych gier.

Tata z córką wyjeżdżają z Poznania. Najpierw zatrzymują się w Hotelu „Meduza” u znajomego, a po licznych perypetiach Maryśka trafia do Wakacyjnego Domu Dziecka w Brzeźnie, niedaleko Szczecina. Po drodze poznaje Mateusza, który ma poważne problemy. Jego dom został sprzedany w nieuczciwej transakcji, a matka niesłusznie odsiaduje wyrok. Marysia postanawia sprowadzić z Poznania swojego dobrego przyjaciela, Rafała, pokładając nadzieję w jego prawniczym wykształceniu.

Tymczasem rusza sezon wakacyjny, do Brzeźna przyjeżdżają dzieci. Dziewczyna czynnie włącza się w życie ośrodka, pomagając w codziennych pracach i w opiece na sierotami. Tegoroczne wakacje z pewnością dobrze zapamięta. Problemy do rozwiązania, zagadki do rozwikłania, tęsknota za rodzicami i wiele obowiązków.

I robi się coraz bardziej ciekawie: to, co nie miało ze sobą związku, nagle zaczyna się zazębiać. Nieprawdopodobnie odległe wątki zbliżają się do siebie, ukazując czytelnikowi zupełnie nieoczywiste zależności i podobieństwa nie do pomyślenia! I wcale niczego nie wyjaśniają – stykają się po to, by jeszcze bardziej się poplątać. I tak aż do ostatnich stron. Długo można by streszczać.

W powieści odnajdzie czytelnik przygodę, odrobinę sensacji, sporo refleksji głównej bohaterki (pierwszoosobowa narracja), barwne listy z podróży od jej mamy, wątek detektywistyczny, miłosny oraz nutę fantastyki. I jestem pełna uznania dla Autorki, że potrafiła tak zgrabnie to wszystko połączyć: nie tylko w sensowną, przekonującą fabułę, lecz także w spójną stylistycznie narrację.

Wbrew nasuwającym się porównaniom nie jest to naiwna powieść przygodowa. Tu nic nie jest łatwe i nic nie dzieje się w zbyt łatwy sposób. A jeśli już zwyciężają sprawiedliwość i dobro, to zawsze pozostaje jakiś molowy ton, sprowadzający nas z obłoków na ziemię.

W dużej mierze jest to zasługa kreacji głównej bohaterki-narratorki. Ujęła mnie dojrzałość i bogactwo wewnętrzne tej rezolutnej, zadziornej, błyskotliwej nastolatki. Maryśka chodzi do szkoły plastycznej, tworzy przepiękne obrazki i rzeźby, zna gwiazdozbiory i związane z nimi legendy, mitologię grecką ma w małym paluszku, umie opowiadać piękne historie. A przy tym jest wrażliwa na cierpienie innych. Jej mądra refleksja w cudowny sposób przenika powieść.

Nie trzeba być siłaczem, by przenosić góry. By zmieniać rzeczywistość wystarczy często po prostu odrobina ciepła okazana drugiemu człowiekowi. Iskierka zainteresowania, zrozumienia, uśmiech, najmniejsze dobro ofiarowane innym – to dopiero jest moc! Potrafimy latać – jeśli tylko chcemy.

Krystyna Januszewska, Trzy światy czyli Maryśka, Anioł i szalona Muneguita, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2005.

wydawnictwo: Zysk i S-ka
okładka: miękka
ilość stron: 294
moja ocena: 5/6
skąd: Allegro! :)

2 września 2012

"Myśli, wrażenia, interpretacje" w finale eBuki 2012!

Z niedowierzaniem patrzyłam dziś na listę blogów finałowej dziesiątki drugiej edycji eBuki, na której znalazły się moje Myśli, wrażenia, interpretacje. Ogromnym zaszczytem i nobilitacją jest dla mnie przebywanie w towarzystwie tak wspaniałych blogów, zwłaszcza tych, których Autorów bardzo lubię i szanuję. 

Oto finałowa dziesiątka: 


Ta wiadomość jest dla mnie czymś niesamowitym i nieoczywistym! I choć raczej nie widzę siebie wśród nagrodzonych (mam swoich faworytów, utalentowanych, świetnie piszących, wkładających w blog więcej pracy niż ja, systematycznych i tym samym bardziej zasługującym na laury) - sama obecność w finałowej dziesiątce to dla mnie wielka wygrana. Wiele motywacji i wiary w siebie dało mi tak wysokie miejsce. Chwila, kiedy się o tym dowiedziałam to jedna z tych, w których człowiekowi rosną skrzydła. I nie dam im tak prędko opaść! Jestem bardzo, bardzo szczęśliwa.

Serdecznie dziękuję szanownemu jury konkursu, Małgorzacie Gutowskiej-Adamczyk, Monice Badowskiej, Joannie Gołaszewskiej oraz Grzegorzowi Raczkowi za to wyróżnienie, a pozostałym finalistom gratuluję i życzę powodzenia! 

1 września 2012

Za dużo tu nierzeczywistości – „Katarzyna Enerlich „Czas w dom zaklęty”


Potrafię przenieść się w najbardziej niesłychane literackie światy, jeśli tylko nikt mi w tym nie przeszkadza - a już na pewno nie narrator. Lubię krytykę, bo krytyka bywa twórcza i otwiera nowe perspektywy. Bo bywa wyzwaniem i przyczynkiem do zmian na lepsze. Musi tylko być zasadna.

„Za chwilę zobaczy ją... Swoją oprawczynię... To ona zabrała jej matkę, dziecko, mężczyznę i miłość. Tak wiele krzywd. Czy zdoła jej wybaczyć? Czy poradzi sobie z tym? Teraz targały nią wątpliwości, czy dobrze robi, zjawiając się tutaj. Czy dojrzała do tego i czy to jest właśnie ten moment? Czy poprzez wybaczenie ma szansę wyzwolić się od ościenia lat spędzonych w domu pod lasem? Z tamtą pod jednym dachem?”[s.8]*

To, tamto, ten, tamta, tam... - już wyjaśniam! Otóż Ruta, trzydziestopięcioletnia kobieta z bagażem tragicznych doświadczeń przybywa do domu opieki „w małym miasteczku gdzieś na Mazurach”. Przybywa spotkać się z kobietą na łożu śmierci i spełnić jej ostatnią wolę, a tym samym stanąć przed jakże trudnym zadaniem – przebaczeniem. Owa kobieta to Serafina, sąsiadka, z którą dzieliła dom. Miał on być dla Ruty obietnicą szczęścia, nadzieją na lepsze życie z dala od zgiełku miasta i ciasnoty bloków. Jednak życie w nim okazało się koszmarem.

Sefafina to karykatura fanatyzmu katolickiego w najgorszym wydaniu. Rozmodlona pobożnisia biegająca ochoczo do kościoła, ale nie mająca nic wspólnego z jego Ewangelią. Jej wiara sprowadza się jedynie do pustej obrzędowości, bezsensownego klepania pacierzy i hojnego wspierania budżetu parafii. Jest zgorzkniałym, fałszywym, prymitywnym, nienawistnym człowiekiem, który nie ma szacunku dla innych poglądów. A ponieważ Ruta i jej matka nie są katoliczkami biegającymi obowiązkowo na każde nabożeństwo, troskliwa sąsiadka stara się nawrócić ich na właściwą ścieżkę. Kiedy to nie wychodzi, postanawia uprzykrzyć im życie, gdyż nie wyobraża sobie mieszkania pod jednym dachem z bezbożnikami i diabelskim nasieniem.

Powieść zapowiadała się nieźle: mocny początek będący wejściem w niewiadomą, która z każdym rozdziałem odrobinę się rozjaśnia; cytaty z R. M. Rilkego rozpoczynające każdy rozdział, dodające mu powagi i głębi; poruszająca problematyka przebaczenia; motyw domu, który tak bardzo lubię; zastosowanie techniki retrospekcji; wreszcie – przecudne, klimatyczne reprodukcje fotografii i obrazów (główna bohaterka jest bowiem malarką). Jednak po jakimś czasie trudno mi było odeprzeć wrażenie niekonsekwencji w kreowaniu bohaterów, chaotyczności w budowaniu świata przedstawionego (dygresje dygresji) oraz narastającej tendencyjności fabuły. Książka zmieniła się w męczącą pseudokrytykę katolicyzmu.

Po pierwsze bigoteria Serafiny, po drugie [uwaga, spoiler! niestałość i słabość charakteru przyjaciela i kochanka Ruty, byłego księdza, Marka, która ma świadczyć o kryzysie powołań w ogóle. ] To znów Marek (przjaciel Ruty) przypomina sobie, że „kolejny z jego kolegów księży ma dziecko z gospodynią”[s.171], to znów ludzie biorący udział w rekolekcjach „wracają do domów” i „są źli, nienawidzą, uprawiają seks przedmałżeński i palą papierosy”[s. 176]...

O ile mogę zrozumieć poglądy Ruty, która zraziła się do kościoła, doznając tyle zła ze strony Serafiny, to trudno mi pojąć tendencyjność, w jaką popadła narratorka. Nie lubię, kiedy książka staje się pretekstem do wyrażania poglądów autora, do przemycenia czytelnikowi jakiejś ideologii.

Dla Ruty katolicyzm to tylko „zbiorowe udawanie dobrych ludzi. Na moment tylko, na czas rekolekcji, nabożeństwa, ważnego spotkania z biskupem”[s.177], a więcej radości i miłości do świata widzi w kultowych tańcach pogańskich niż w corocznej procesji katolików przez miasto[por.s. 202]. Wobec słabości i grzeszności człowieka lepszy jest brak deklaracji do przynależności religijnej („brak tej deklaracji jest większą uczciwością”)[s.177]. Każda taka deklaracja jest przez bohaterkę traktowana jako z gruntu fałszywa. Ruta wyznaje za to wiarę we Wszechświat pisany z wielkiej litery, jego moc sprawczą i przeznaczenie, które przygotował dla człowieka.

Te infantylne argumenty na temat kościoła w połączeniu z kreowaniem bohaterki na dojrzałą artystkę o przenikliwym spojrzeniu na świat wywołują śmieszność, obnażają jej intelektualną naiwność i ignorancję. Równie naiwny jest newage`owski bełkot o wszechświecie, który nadaje wydarzeniom niepotrzebnego patosu. Bardzo zdystansowałam się do takiej narracji.

„Dotarło do niego [Marka], na czym polega hipokryzja Serafiny i tysiąca innych do niej podobnych, tak zwanych wyznawców wiary. W tym miejscu [kościele] taki pseudowyznawca sprawia wrażenie wybrańca Boga, stąpa uduchowiony, szczęśliwy z powodu nawiedzenia przez boskość, a potem wraca majestatycznie do domu, czasem tylko przystaje przed kimś znajomym, by obrzucić złym słowem plotki swoją sąsiadkę, najprzyjemniej, gdy może poszeptać o grzechach cielesnych, i idzie dalej, a jego myśli płyną już w zupełnie innym kierunku – prozy życia, które sam kreuje. I spełnia się kolejna kreacja: awantury na klatce schodowej, bolesne smagania przekleństwem, rękoczynów, donosu do ważnej instytucji czy w wersji bardziej nowoczesnej – jakiegoś prześladującego SMS-a, anonimowego wpisu na internetowym forum czy e-maila, który wytrąca kogoś po drugiej stronie z równowagi.”[s. 170-171]

Nie przekonała mnie opowieść o rzekomej klątwie ciążącej nad domem i jego mieszkańcami. Fatum, przeznaczenie, klątwy, czary? Jakoś nie przemawia do mnie ten motyw jako główny konstrukt fabuły obyczajowej, realistycznej powieści. Jest sztuczny, mało sugestywny.

Nie trafia do mnie również historia miłości Marka i Ruty. [uwaga, spoiler! Czy naprawdę dorosły, szczerze zakochany mężczyzna (co z tego, że były ksiądz) odchodzi pod wpływem słów Serafiny, nawiedzonej bigotki, której przecież nie szanował? I to w tak trudnym dla Ruty momencie – po stracie matki i dziecka? Jego decyzja jest dla mnie jeszcze jednym dowodem na tendencyjność i niekonsekwencję książki. A potem, kiedy Marek chce znów wrócić do Ruty, jest już tylko gorzej: ckliwie, sentymentalnie i mdle.]

Nieprawdopodobne wydarzenia, niewiarygodne zbiegi okoliczności, wydumane tezy, płytka krytyka. Za dużo tu nierzeczywistości – nawet jak na literacką fikcję. I może, gdyby historia owego domu złego opowiedziana została mi lepiej – uwierzyłabym opowiadającemu. Bez niekonsekwencji, bez demagogii, bez negatywnych emocji, bez pretensjonalności. Bo mogłaby to być naprawdę piękna baśń o nieszczęśliwej, biednej kobiecie chorującej na nienawiść, uwięzionej w murach przeklętego domu, którą ocalić może tylko przebaczenie. Baśń o dobru, które zwycięża zło. Mogłaby być.

Katarzyna Enerlich, Czas w dom zaklęty, wyd. MG, Warszawa 2010.

*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.
wydawnictwo: MG
okładka: broszurowa
ilość stron: 208
moja ocena: 2/6
skąd: zasoby domowych półek.