Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dramat. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dramat. Pokaż wszystkie posty

11 października 2015

Te wszystkie śmierci - Barbara Kosmowska "Gorzko"


Wiele razy umieramy. Powoli i gwałtownie. Jawnie, ostentacyjnie, na oczach świata i skrycie: niezauważalnie, niepostrzeżenie nawet dla nas samych. W swojej ciszy.

Teresa wie, że jeśli pozostanie w Miasteczku* – umrze. W Miasteczku brzydkim, zatęchłym, dusznym, ciosającym mieszkańców na jedną modłę, nie pozwalającym na własne wybory, tłamszącym marzenia o byciu tym, kim chce się być. Przygnębiający PRL. „Obcy świat, w którym zameldowała mnie matka, bo to wszystko, ta ciasnota, ten smród rotacyjnego, ten pierwszy raz, to wszystko nie moje przecież.”[s.23**]

Dziewczyna wie również, że umrze w domowym piekiełku: z dwiema wiecznie kłócącymi się młodszymi siostrami "nieaniołkami", matką wiecznie zapracowaną, narzekającą, nieszczęśliwą, ponurą, która kiedyś – niczym żona Lota, stanęła, odwróciła się i zamarła na pozostałe lata życia[por. s. 21], z ojcem wycofanym, nieobecnym, wiecznie naprawiającym motorower „jakby mu ktoś tam w środku, w baku czy gaźniku, ukrył sens życia”[s. 15].

Udało się jej, zdaje na studia, wyjeżdża. Nowe otoczenie, nowe znajomości, nowe doświadczenia – smak niezależności, innego świata. Jednak okazuje się, że - pomimo heroicznej walki i tak wielkiej motywacji do zmian – Miasto* także nie przynosi jej spełnienia ani szczęścia. Może jednak nie da się tak po prostu odejść, nie spoglądając za siebie, odcinając korzenie? Może warto mieć jakiś bagaż, fundament, coś, na czym można budować? A może nie można tak do końca opuścić Miasteczka...?

„Nikt tu nie chce takich jak my. To całe wasze Miasto rzyga na nasz widok, kiedy prujemy je w lewo, prawo, góra, dół zdartymi kapciami, kiedy je obrażamy naszą jesionką z przeceny, noszoną w jesień, zimę, wiosnę. I udajemy, że my stąd, z Kopernika, z Wallenroda, z Wajdeloty, z balkonem albo ogrodem, z widokiem na Starówkę. A ono doskonale wie, że my z Miasteczka, z Boryczek i innych Wydymek. Miasto się nas wstydzi!”[Lucyna, koleżanka z akademika, s. 99]

*
Umieramy powoli: nie mogąc żyć tak, jak pragniemy. Nie mogąc uratować naszych marzeń roztrzaskanych o ścianę rzeczywistości. Umieramy, wyzbywając się nadziei, popadając w marazm, akceptując szarość.

Umieramy nagle, gwałtownie: kiedy zawodzą ci, którym ufamy. Gdy tracimy tych, których kochamy. Gdy doświadczamy osobistych tragedii.

Tak, ta powieść jest gorzka. Bardzo gorzka. Tragiczna i bolesna. Rozdziera, rani, kraje serce na kawałki. Jakby autorka sprawdzała, ile czytelnik jeszcze może znieść. Ale jednocześnie w swej goryczy jest tak prawdziwa, tak cholernie prawdziwa, że... wielka. Przy tym narracja: lekka, swobodna, nieskrępowana, zamaszysta, lepka w znaczenia. Pochłania, nie pozwala się oderwać.

Narratorzy (3-osobowy i Teresa) przedstawiają mi powieściowy świat tak, jak lubię: z perspektywy bohatera, jego emocji, uczuć, doświadczeń, wspomnień – z jego głębi. I nie potrzeba wiele słów czy zdań, by powstawał on na moich oczach szybko i z wielką dokładnością, bo słowa są bogate, przesiąknięte już narracjami otaczającej codzienności. Czytelnik wsłuchuje się w tę polifonię: rodzinnych kłótni, koleżeńskich zwierzeń, miasteczkowego szumu i miejskiego gwaru. Słyszy tak wyraźnie, że nie tylko wyobraża sobie, nie tylko widzi, ale i odczuwa, oddycha tamtym powietrzem.

Po lekturze w głowie zostały pytania: ile razy można umrzeć? Ile razy można powstać z martwych? Jak żyć z tymi wszystkimi śmieciami? Z tą „wiedzą zdobytą po cierpieniu, po nieżyciu”[s.234]? Ile potrzeba sił, by wciąż jeszcze szukać w sobie „zgody na cudze szczęście i własne porażki”? 

„Kiedyś umarłam i muszę o tym pamiętać. (...) Nawet kiedy oddycham, śmieję się i rozpaczam, robimy to wszystko razem, moja śmierć i ja.”[s.342]

Jak ulotne jest szczęście. Jak kruchy jest człowiek i jak wielki w słabości. I jak mało patosu w tej wielkości. Jak wiele fałszu w patosie...


 Barbara Kosmowska, „Gorzko”, wyd. W.A.B., Warszawa 2014.

*Piszę z wielkiej litery - zachowuję oryginalną pisownię autorki.
**Cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.
wydawnictwo: W.A.B., seria: z miotłą
okładka: miękka ze skrzydełkami
ilość stron: 350
moja ocena: 6/6
skąd: zeszłoroczny prezent spod choinki. Zażyczyłam sobie. Kiedyś zachwycił mnie "Niebieski autobus". "Gorzko" jest do niego nawet bardzo podobne. Ale jakże inne, jak inne... A przy okazji bardzo polecam Wam genialną recenzję Oli.

16 marca 2015

Najokrutniejszy czas życia - Antonina Kozłowska „Czerwony rower”

„Męczący sen, z którego nareszcie się budzimy.”[1] Bolesne wykluwanie się z dziecięcych kokonów, okres skrępowania niezliczonymi  regułami i zasadami postępowania, nieustanne starania by pasować do wzorca wyznaczonego przez ogół[2]. „Najstraszniejsze lata życia, kiedy jest się tak zupełnie pomiędzy jednym światem a drugim”[3]. Wiek rozpaczliwej walki o „zajmowanie określonego miejsca w hierarchii klasy i szkoły i poświęcanie wszelkich sił na to, aby tego miejsca nie stracić”[4]. Najokrutniejszy czas życia – dorastanie. 

Lata osiemdziesiąte. Smutny PRL. Podwarszawskie miasteczko. 

Karolina – nieśmiała, nijaka, przezroczysta. „Rozpaczliwie zwyczajna.”[s.93*] „Jestem złodziejką zbudowaną z cudzych gestów i powiedzonek, nie mam nic swojego.”[s.82] Córka ubeka, która w czasach kartek i kolejek ma wszystkiego pod dostatkiem i może imponować rówieśnikom rzeczami z zagranicy. 

Beata – błyskotliwa, rezolutna, szalona, piękna, smukła, nonszalancka. Prowodyrka, „królowa balu”. Córka alkoholiczki, „córka Hani, tej biednej zmarnowanej Hani od Woźniaków”[s.35]. Ojca brak. 

Gośka – „gruba, poczciwa i nudna, na której tle można zabłysnąć, jeśli się tylko chce”[por.s.215]. „Bo tym przecież byłam dwadzieścia lat temu – tłem, fugą pomiędzy szaleństwem Beaty, a mimikrą Karoliny.”[s.215] Ojciec - „badylarz”.

No i ta nowa, Aneta. Wysoka, chuda, okularnica z cienkim warkoczem. „(...) Wprost stworzona do wyśmiewania. Biedne, żałosne, rozczochrane brzydactwo w obwisłych dżinsach.”[s.175] 

Paczka przyjaciółek. Najlepszych. Znacie dobrze takie paczki. Pamiętacie je ze swoich podstawówek, gimnazjów, liceów, czego tam jeszcze. Oparte na utajonej zazdrości, nienawiści, udawaniu, wiecznej rywalizacji, prześcigiwaniu się w byciu w centrum: „(...) Zazdroszcząc przyjaciółce i nienawidząc jej z głębi duszy, jednocześnie rozpaczliwie zabiegała o jej względy.”[s.94]

Każda z nich dźwiga własny ciężar: ojca aparatczyka, ojca nieobecnego, ojca badylarza, kompleksy, biedę, smutną, żałosną szarość polskiego miasteczka lat osiemdziesiątych. Każda rozpaczliwie szuka: akceptacji, przyjaźni, zrozumienia, bliskości, spełnienia, docenienia. Najczęściej jednak odnajdują ich karykatury. Każda dźwiga własny ciężar, ale żadna nie okazuje wysiłku, żadna nie przyznaje się do własnego wstydu i zagubienia. Kłamią, grają, zakładają maski. Kuszą los, robią na przekór, zaprzeczają samym sobie. Dojrzewają. 

Dziś już dorosłe: żony, matki, pracowniczki, mieszkanki wielkich, nowoczesnych osiedli. Przeszłość puka jednak do ich drzwi, siejąc niepokój – mocniej, wyraźniej niż zazwyczaj. Powraca sprawa śmierci Anety. Śmierci samobójczej.

Teraz muszą znów powrócić do znajomych miejsc i odtworzyć zdarzenia z czasów, kiedy Leśne było „wsią z dala od metropolii, która później wchłonęła je i obudowała drogami, pętlami autobusów i domkami z cegły i betonu”[s.70]. Muszą powrócić i otworzyć dawne rany, bo „żeby się od czegoś uwolnić, trzeba się z tym zmierzyć”[s.149]. 

Mistrzowsko rozłożona na głosy poszczególnych bohaterek nieprzewidywalna, niebanalna historia. Bezpośredniość narracji, budowanie świata bez złudzeń, znieczuleń i lukru. Dar uważnej, przenikliwej obserwacji rzeczywistości, zachowań ludzkich i międzyludzkich relacji i dar wyrażania ich – tak zwyczajnie, tak prosto, a tak mocno, trafnie i porażająco.

„[Pamiętnik] zaczynał się, jak pewnie każdy z naszych pamiętników, rozpaczliwie banalnie od Drogi Pamiętniczku, a potem strony, dziesiątki stron o samotności, niezrozumieniu, brzydocie własnej i świata. Lustrzane odbicie wszystkich pamiętników wszystkich dorastających dziewcząt, a przynajmniej wszystkich z naszego pokolenia, pokolenia na granicy światów.”[s.86]

Nie sądziłam, że pod taką „letnią” okładką może kryć się tak świetna proza, pełna głębi i prawdy. Proza zdecydowanie za mało doceniona. 


Antonina Kozłowska, „Czerwony rower”, wyd. Otwarte, wydanie trzecie, [wydanie kieszonkowe], Kraków 2012. 

[1] - por. jw., s. 209,
[2] - por. jw., s. 170 i 188,
[3] - por. jw., s. 208,
[4] - por. jw., s. 170. 

*Pozostałe cytaty również pochodzą z książki (jw.), a numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Otwarte 
okładka: miękka 
ilość stron: 234 
moja ocena: 6/6 
skąd i dlaczego: zasoby domowych półek, zakupy. Po „Trzech połówkach jabłka” i „Kukułce” wiedziałam, że warto, ale nie przypuszczałam, że aż tak bardzo!

25 lutego 2015

Odcienie ciemności – Joanna Bator „Ciemno, prawie noc”


Są w życiu do odkrycia Prawdy, które ocalają. Prawdy, dzięki którym można narodzić się ponownie. „Każdy ma taki moment, od którego wszystko się zaczyna. Życie ma sens albo przynajmniej kierunek dopiero wtedy, gdy się ten moment rozpozna i zrozumie.”[s.312*] 

„Poruszam się po śladach zostawionych przed laty, zdziwiona, że moje stopy ciągle do nich pasują.”[s.7]

Po trzydziestu latach Alicja Tabor wraca do Wałbrzycha, swojego rodzinnego miasta, do domu. Przyjeżdża tu jako dziennikarka, by napisać reportaż o zaginionych dzieciach. Głośna, zagadkowa sprawa – zaginęło już troje. Przepadły jak kamień w wodę, bez żadnych śladów nakierowujących na choćby cień podejrzeń, bez żadnej zasady, jaka tłumaczyłaby motywy porywaczy. 

Nie ma więc czasu do stracenia, jest już bardzo ciemno i trzeba powstrzymać nadejście owej nocy: Nocy absolutnej, Nocy bezsensu. Listopadowy mrok gęstnieje, rozprzestrzenia się, ale jeszcze nie triumfuje. I nie chodzi tu tylko o ocalenie zaginionych dzieci. Wszystkie znaki na niebie i ziemi przepowiadają zagładę, katastrofę, otwarcie piekielnych bram: zarówno miejski krajobraz przesiąknięty szarością, czernią, brudem, rozkładem i zgnilizną, przygnębiający obraz bylejakości i polskiego dziadostwa, jak i wałbrzyszanie uwikłani w bezsensowne konflikty, a tak mocno przekonani o ich sensowności, że gotowi do wojny domowej. Poszukiwanie podjęte przez Alicję i jej przyjaciół, jest jak misja, od której zależy przyszłość, jeśli nie całego świata, to przynajmniej Wałbrzycha. Tak, jeszcze nie wszystko stracone, wciąż można coś uratować. Jest ciemno, ale to jeszcze nie noc. 

To trudne, bo dokoła ciemnogród - zacofanie, mierność i prymitywizm. Przeraża upiorny tłum fanatyków rzekomego proroka Jana Kołka, a potem jego samozwańczego następcy, Jerzego Łabędzia; tłum zdolny pozabijać się o lepsze miejsce na manifestacji, wykrzykujący postulaty budowy pomnika, wierzący w uzdrawiającą moc relikwii, gotów pobić się o szczątki swego duchowego mistrza. Przeraża szydzący tłum przeciwników Jana Kołka. Przeraża wzajemna nienawiść obu tłumów, bezmmyślna chęć rozniecania konfliktów. Przerażają zapisy internetowych czatów, celnie nazwane przez narratorkę „Bluzgami”, ujawniające całą galerię polskich wad narodowych. Wypowiedzi internautów pełne wzajemnego obrzucania się gnojem i pseudointelektualnych teorii roztaczają szerokie spektrum najgorszych cech. Jest tutaj rasizm, nacjonalizm, antysemityzm, zamiłowanie do teorii spiskowych, agresja, głupota, bigoteria, fałsz, traktowanie wiary instrumentalnie, przekonanie o swej wyższości, brak poszanowania rozmówcy, nieumiejętność argumentacji, pyszałkowatość, zawiść, pomnikowa religia, pomnikowy patriotyzm...

„- Pani patrzy – pokazała w stronę rynku Niebieska Kobieta – chyba się będą prać.
- Kto z kim?
- Jedni z drugimi – odpowiedziała i wypuściła chmurkę dymu.
- O co będą się prać?
- Jedni są przeciw, a drudzy za. Albo odwrotnie.
- To bez znaczenia? – upewniłam się.
- Bez – przyznała.”[s.403]

Wyolbrzymienie? Przerysowanie? Karykatura? Owszem. Ale smuci ich wielkie prawdopodobieństwo. A już internetowe bluzgi nie są żadną przesadą. 

Czerń to barwa smutku, żałoby. Szybko okazuje się bowiem , że reporterski materiał Alicji mocno splata się z jej własną historią: z dzieciństwem, jakie położyło się cieniem na przyszłości; dzieciństwem, którego kwintesencją jest stwierdzenie jej siostry, Ewy, która patrząc na dzieci bawiące się na podwórku przy domu dziecka, mówi „Szkoda, że nas tam nie ma”[s. 245]. Powrót w rodzinne strony jest dla dziewczyny sposobnością, by wyjaśnić to, czego wcześniej nie rozumiała, odkryć tajemnice zachowane w listach i opowieściach życzliwych osób, świadków, otworzyć zatrzaśnięte niegdyś drzwi i zejść przez nie na samo dno piekieł...

„Pomyślałam, że być może myliłam się, sądząc, iż jestem już na tyle silna, że nie porani mnie ten dom pełen śmierci i duchów. (...) Niechętnie mówiłam o przeszłości i rzadko nawiązywałam z ludźmi kontakt na tyle bliski, by oczekiwano ode mnie zwierzeń. Nie mam rodziny odpowiadałam, gdy padało pytanie o rodziców i rodzeństwo. (...) Przez całe dorosłe życie zbierałam siły, jak przygotowuje się zapasy na długą zimę, i wydawało mi się, że jestem nieźle przygotowana na tę podróż. Gdy w Wałbrzychu zaczęły znikać dzieci, wiedziałam, że nadeszła odpowiednia chwila i że to ja, zwana przez kolegów z redakcji Alicją Pancernikiem, muszę o nich napisać.”[s. 25]

„Nie przyjechałam tu opłakiwać (...), bo to będę robić do końca życia, nieprzerwanie i z coraz większą wprawą. Wróciłam, by zrozumieć, co się stało.”[s.37]. Bo ciemność to także niewiedza, niejasność. Alicja wróciła, by poznać źródło strachu, „w którego cieniu, żyła przez te wszystkie lata”[por.s.123]. Bo to też opowieść o słowach niosących światło, słowach rozjaśniających, dążących do sensu: „Dla mnie na tym polega życie. Żeby zrozumieć”[s.300]. Bo zło, wbrew swym absurdalnym skutkom, ma swoją logikę. Zło rodzi zło, jedna rana rodzi kolejne, roślina czerpiąca z zatrutej wody, rodzi zatrute owoce. A tymczasem „niekiedy można zapobiec temu, co się nazwało i zrozumiało. (...) Niekiedy można coś naprawić.”[s.347] 

Ciemność to również  ta niezagojona rana wewnątrz, z jaką bohaterka nauczyła się żyć - „pozamykana”, „opancerzona” i z jaką podąża przez dorosłość w bezpiecznym cieniu kryjówki, w zamknięciu na bliskość, zaangażowanie, bez prawa do kochania i bycia kochaną. „Miałam wrażenie, że w moim umyśle zamknęło się tej nocy jakieś przejście, za którym twardniała w grudę ciemność.”[s.189] „Poczułam, jak (...) coś się we mnie otwiera, (...), szczelina, przez którą wsącza się światło.”[s.222] W życiu każdego z nas jest taki moment, w którym rodzimy się po raz drugi: inni, potrafiący stawić czoło swoim demonom, pewniejsi siebie, nie lękający się miłości, otwarci, piękniejsi we własnych oczach, bez skorup, pancerzy i odłamków zaczarowanego lustra w sercu. Powrót do rodzinnego miasta będzie dla Alicji próbą odnalezienia takiego właśnie momentu.

W tej realistycznej powieści wiele z baśni, legendy, mitu. Ich konwencje zostały wykorzystane, żeby opowiedzieć o tym świecie najprawdziwiej, jak tylko się da. Nie pytajcie, jak to? – tak po prostu jest. Fantastyczne elementy, zamiast odejmować realności, uwydatnia ją, przydają powieści prawdopodobieństwa. Może dlatego, że niezależnie od konwencji, gatunku czy literackiego chwytu zło jest tak samo przerażające, mroczne i bolesne w swoich skutkach. I może trzeba uwierzyć w istnienie magicznych mocy, jakie nie pozwolą umrzeć z rozpaczy od oglądania tego, do czego zdolny jest człowiek.

Książkę można czytać również jak kryminał, thriller, traktat filozoficzny o naturze zła czy jako powieść psychologiczną. Jakkolwiek tego nie robić, zawsze będzie nas porywać, poruszać i bardzo ubogacać.

To jedna z najważniejszych i najlepszych książek mojego życia. 


Joanna Bator, „Ciemno, prawie noc”, wyd. W.A.B., wyd. drugie, Warszawa 2014. 

*Cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: W.A.B. seria: ...archipelagi...
okładka: miękka 
ilość stron: 528 
moja ocena: 6/6 
skąd i dlaczego: znalezione pod choinką, na swoją wyraźną prośbę. Już od dawna chciałam zacząć swoją przygodę z pisarstwem Joanny Bator. I w końcu zaczęłam, na szczęście.

18 października 2014

Nasze małe piekiełko – Magda Parus „Rodzinnych ciepłych świąt”


Teściowa zatruwająca życie synowej; syn, który nie potrafi odciąć pępowiny; dzieci, które mają wszystko oprócz bliskości; rodzice manipulujący dziećmi... No i żony – żony, które z namaszczeniem pielęgnują tę atrapę rodziny. Kogo chcą oszukać...? Gdzie jest granica tego udawania, zagryzania zębów, wytrzymałości?

Dwie rodziny, dwa domy, dwie siostry, dwie historie splatające się na końcu. Obie pokazane z perspektywy kobiet.

W domu Kamili „rodzinne święta” (tu na przykładzie Wielkanocy) to znaczy siedzenie przy suto zastawionym stole wraz z mężem, synem i – telewizorem. Nie może być inaczej, TV serwuje wtedy wiele familijnych filmów, takich „o jasnych stronach życia”[s.17*]. Oczywiście obowiązkowo pójście do kościoła. Żadnych odwiedzin, żadnych gości, żadnych telefonów.

„-Mamo, to ja bym poszedł do Tomka – mówi Aduś, wędrując za nią do kuchni ze swoim talerzem.
- Ach, to dlatego jesteś taki skory do pomocy. – Kamila odbiera od syna brudne naczynie.
Chłopak wzrusza ramionami.
- Przecież i tak będziecie oglądać telewizję – bąka niewyraźnie, Kamila jednak nigdy nie miewa problemów ze zrozumieniem syna.
- Ale będziemy to robić wspólnie, jak rodzina – odpowiada surowo, lecz natychmiast mięknie. – Skoro jednak tak bardzo ci zależy...”[s.16].

W domu Leny miarą świąt (tu na przykładzie Bożego Narodzenia) są niemieszczące się pod choinką prezenty dla dziewczynek (dwie córki: Ania i Kasia), perfekcyjnie nakryty stół (Lena uwielbia dekorowanie), cały korowód potraw (to nic, że za dużo i zazwyczaj zostaje).

„Podczas drugiego dania atmosfera przy stole nieco się rozluźnia. Jest tyle potraw do wyboru, że pytania krążą nad stołem, komu pieroga, a może jeszcze łyżkę kapusty? Przez kilka minut mają o czym rozmawiać. Kasia się niecierpliwi, piorunuje wzrokiem dorosłych, ale tata ofuknął ją, kiedy spróbowała popędzać rodzinę, więc tylko zerka tęsknie w kierunku choinki.
- No proszę, kupne, a całkiem przyzwoite te pierogi – stwierdza Bronia [teściowa – dop. A.D.]. (...)
- Nie pal przy dzieciach – odzywa się Lena, którą mocno irytuje ten nowy, może raczej odnowiony nawyk męża.
- To mój dom i będę palił, gdzie i kiedy mi się podoba – odpowiada Grzegorz.
- Ależ, Grzesiu – Bronia pobłażliwie kręci głową.”[s. 88-89].

Koncept książki bardzo dobrze oddaje jej okładka: czy suche gałązki ozdobione bombkami to jeszcze choinka? Czy kilkoro osób zamieszkujących pod jednym dachem i spożywających razem posiłki to nadal rodzina? Bez wzajemnego zrozumienia, bez zaufania, bez szacunku, bez bliskości? Na przykładach kolejnych świąt autorka ukazuje rozkład relacji, wysychanie uczuć, osłabianie więzów. Wkrada się w nie chorobliwa zazdrość, rywalizacja, coraz większy brak zrozumienia, udawanie, fałsz, skrajna obojętność – aż po nienawiść i lubowanie się w krzywdzeniu bliskiej osoby. Kolejne igiełki opadają ze świątecznego drzewka, lecz bohaterki – żony, matki, synowe, bratowe, ciocie – za wszelką cenę będą dostrzegać w nim rozłożyste, pachnące, żywe świerki i jodły i na siłę tworzyć obraz sielanki.

Mimo swej zwięzłości powieść ukazuje bardzo obszerną panoramę rodzinnych stosunków. Każde zdanie buduje kawał świata w najdrobniejszych szczegółach. Może po części dlatego, że narratorka wykorzystuje dość typowe sytuacje, nigdy jednak nie popada w stereotyp, przerysowanie ani groteskę. To wielki plus – umieć zachować powagę i oddać realizm w sytuacjach, które się w głowie nie mieszczą. Historia jest do bólu prawdziwa, nieprzejaskrawiona ani odrobinę.

Autorka nie musi niczego objaśniać, charakteryzować, silić się na drobiazgowe opisy sytuacji. Wystarczy przytoczenie kilku myśli bohaterek, by czytelnik dopowiedział sobie resztę, poczuł atmosferę ich domów i wiedział o poszczególnych członkach rodziny więcej, niż wiedzą o nich one same. Kilka nut wystarczy, aby wkrótce nucić całą melodię. Uwielbiam taką prozę. Pani Magdo, chcę więcej!

Magda Parus, „Rodzinnych ciepłych świąt”, wyd. MUZA SA, Warszawa 2011.

*Cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron. 

wydawnictwo: MUZA SA  
okładka: świetna. Zachęciła mnie, żeby kupić. Projekt okładki: PRACOWNIA Agata Muszalska
ilość stron: 181
moja ocena: 5/6
skąd i dlaczego: zasoby domowych półek. Ot tak, spontaniczne zakupy, promocja...

11 lutego 2011

Doskonałość boli - Tom Hooper "King's Speech"

Szlachetne jest dążenie do doskonałości, lecz rany zadane w tym dążeniu - nikczemne!

Dziecko w królewskiej rodzinie musi mieć proste nogi – choć prostowanie ich cholernie boli. Nie przystoi też, żeby było leworęczne. No i to jąkanie...

Wobec słabości nawet królewskie rozkazy okazały się bezsilne. Na próżno ojciec krzyczy na dorosłego już Bertiego, żeby w końcu wydusił z siebie słowa przemówienia. Nie pomagają ani prośby, ani rozkazy. Bertie nie potrafi publicznie przemawiać. Męczy się nieziemsko nawet przy opowiadaniu bajki swoim córkom. A czasem po prostu nie jest w stanie odpowiedzieć komuś w rozmowie. Nie marzy o przejęciu tronu i nie przypuszczał, że kiedykolwiek to nastąpi. A jednak następuje. I to z pewnością nie jest najszczęśliwszy dzień w jego życiu...

Problem bohatera jest bardzo zewnętrzny, widoczny, czy raczej – słyszalny, lecz jego źródło tkwi głęboko wewnątrz. Lionel Logue, logopeda, do którego zwrócono się o pomoc - dobrze wie, że najpierw trzeba dotrzeć do środka, do źródła... Wie także, że to nie będzie łatwa podróż.

Film porusza wiele tematów. Opowiada o samotności, barierach międzyludzkich, mocy słowa. O tym, czym jest dla człowieka głos, umiejętność wypowiadania się - nie tylko w kształtowaniu swojego wizerunku w oczach innych, ale i w budowaniu własnej osobowości. O trudnej walce z samym sobą. O niemożności uszczęśliwiania na siłę. O dyplomach i tytułach, które nie świadczą o wartości człowieka. O  maskach  noszonych przez ludzi. O niedoskonałości, która zbliża i doskonałości, co oddala. O tym, że, aby mówić, trzeba mieć kogoś, kto nas naprawdę wysłucha. 


Nade wszystko jednak pokazuje, jak bardzo ranimy się dążąc do doskonałości. Jak w owym często nieosiągalnym pragnieniu bycia kimś innym, coraz lepszym – potrafimy znienawidzić siebie za nasze wady, ułomności, kompleksy. A to przecież dzięki słabościom jesteśmy autentyczni, szczerzy, prawdziwi. To właśnie przez swoją wadę Król Jerzy VI wzbudza sympatię i zaufanie, jest nam bliższy.

Nie wiem, dlaczego „King's Speech” jest w telewizji reklamowany w konwencji jakiejś durnej komedii. Dla mnie to dramat. Od początku do końca jest bardzo przejmujący, przesiąknięty cierpieniem i smutkiem, które narzucają się widzowi. Nie jest to jednak rozdęty melodramat pełen emocjonalnych rozdarć. Wszystko zostało właściwie wyważone.

Warto.

moja ocena: 6/6