Odbyłam bardzo długą podróż. Nie należała do łatwych.
Momentami była męcząca i nużyła okrutnie. Często błądziłam wśród przestrzeni
wypełnionych zbyt wieloma zawiłymi zdaniami. Czas dłużył się niemiłosiernie.
Prawda: do tej podróży nie byłam przygotowana jak należy, lecz wiem też, że
lepiej raczej nigdy w życiu nie będę. I chociaż tak wiele pozostało
niezrozumiałych, niedostępnych miejsc – jakże się cieszę, że podjęłam wyzwanie.
Jakże piękny zdobyłam szczyt. I ile skarbów przyniosłam z tej duchowej,
intelektualnej, magicznej wyprawy.
Oto „Berghof” – międzynarodowe
sanatorium położone wśród malowniczych krajobrazów Alp Szwajcarskich
(miejscowość Davos) na wysokości tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza.
To właśnie tutaj przybywa Hans Castorp, dwudziestotrzyletni Niemiec, przyszły
inżynier na kierunku budowa okrętów. Ma za sobą osiem semestrów studiów na
politechnice, jeden z ważnych egzaminów, przed sobą praktyki w firmie „Tunder
& Wilms”. Przybywa odwiedzić kuzyna, Joahima Zimssena, z zamiarem
pozostania tu przez trzy tygodnie. Ale jego pobyt potrwa o wiele dłużej.
Strona po stronie, rozdział po
rozdziale podejrzliwie przyglądałam się jak Castorp powoli nasiąka
atmosferą tego miejsca, jak wrasta weń i z gościa i bezinteresownego
obserwatora staje się jednym z tych „na górze”. Mężczyzna zrywa kolejne nici
łączące go z „niziną”,
rewiduje pojęcia przywiezione „z dołu”, a jego kuracja przestaje być tylko
kuracją - staje się kategorycznym wymogiem życia[s.506]**. I ta podniesiona
temperatura – już od pierwszego dnia pobytu. Wszak tutejsze powietrze, prócz
tego, że jest skuteczne przeciwko chorobie, jest dobre także i na
chorobę: „ono zrazu jej sprzyja, bo, rewolucjonizując cały organizm, doprowadza
[ją] do wybuchu (...)”[s.211].
I ja oddychałam owym rozrzedzonym
górskim powietrzem „cienkim i lekkim niemal jak eter wypełniający wszechświat,
bez ziemskich przymieszek, dobrych i złych, i nawet przy bezsłonecznej pogodzie
wolnym od nizinnych oparów i wyziewów”[s.530]. I ja weszłam w te głębie, w
których umarli błądzą bez celu, jak Odyseusz w państwie cieni[s.72] i z
czytelnika łaknącego właściwych czytaniu przyjemności, podążającego za fabułą,
wyczekującego zwrotów akcji, punktów kulminacyjnych, odgadującego ciąg dalszy –
stałam się uczestnikiem tego świata, wmyśliłam się w niego, straciłam dystans,
uśpiłam swoją czujność. I zgubiłam się w tych górach. Bo niejednoznacznym,
wielce ambiwalentnym, a nawet ryzykownym jest wniknąć w świat tej powieści.
Co takiego kryje to miejsce? Na
czym upływa czas kuracjuszom – jeśli o czas można w ogóle pytać? Zdaje się
bowiem, że ci żyją poza czasem, iż jest on zjawiskiem tak względnym, że niemal
niezauważalnym. Uregulowane życie zakładu, ustalony i obowiązujący wszystkich
porządek, błogie oddawanie się kuracji, odpoczynkowi, rozrywce, spotkaniom
towarzyskim.
Pobudka-śniadanie-spacer-obiad-werandwanie-podwieczorek-werandowanie-kolacja.
Badania lekarskie i konsultacje z radcą Behrensem, wykłady doktora
Krokowskiego na temat analizy duszy, czasem jakaś wycieczka, wieczorek
towarzyski, bal - drobne odstępstwo od reguły. Wiele czasu na refleksje. I na
rozmowy. Te małe i wielkie. Te o pogodzie, wysokości temperatury i nieprzespanej
nocy oraz te o humanizmie, rewolucji i literaturze, śmierci, metafizyce,
mieszczaństwie, postępie, cierpieniu, tolerancji, technice, moralności,
polityce, czasie, muzyce, miłości, wierze, wiedzy, liberalizmie, demokracji,
metafizyce, nihilizmie, chorobie, wolności, patriotyzmie, Bogu,
języku, człowieku, człowieczeństwie etc., etc. – o czymże tam nie rozmawiano...! Czyż były tematy,
których tam nie podjęto...?
Moja "Czarodziejska góra" |
Dwóch bohaterów, Lodovico
Settembrini i Leo Naphta prowadzą intelektualne spory na śmierć i życie. Ich
zręczne pojedynki na argumenty, ich popisy retoryczne są jednocześnie walką o
dusze Hansa i Joahima. Każdy z nich chce przekonać młodych ludzi do
swoich poglądów, wpływać na ich sposób myślenia. Muszę przyznać, że z trudem
przedzierałam się przez owe dysputy, że stopień ich abstrakcji i poziom
komplikacji był dla mnie nieosiągalny. A choć pojmowałam jedynie fragmenty i
jakiś mglisty, ogólny ich sens - przysłuchiwałam się im z wypiekami na twarzy.
Bo „jest rzeczą interesującą przysłuchiwać się owemu sporowi dla niego samego,
nawet gdy się mało zeń rozumie i tylko niejasno dostrzega jego
doniosłość”[s.582].
„Toczmy spory. Toczymy spory na
śmierć i życie, prawie codziennie, ale przyznaję, że obcość i wrogość jego
myśli jest dla mnie dodatkowym bodźcem, aby się z nim widywać. Potrzebuję
tarcia. Przekonania stają się martwe, gdy nie mają sposobności do walki – moje
zaś są dostatecznie umocnione”[s.465] – mówi Naphta.
Przedziwne to uzdrowisko,
przedziwne! Powinno się tam skupiać na chorobach ciała, a zdawało mi się, że
więcej tam się dzieje wokół ludzkiego (chorego) ducha. Nie wiadomo, który z
bohaterów ma słuszność, gdzie jest prawda, komu wierzyć. Jednym razem poglądy
Settembriniego wydają mi się najsłuszniejsze na świecie, za moment Naphta demaskuje
je okrutnie – tak, że czuję złość, bezradność i pustkę. I tak bez końca.
Jest tu jeszcze sporo ciekawych
osobowości. Wiele miejsc i czasów. Wiele zajmujących zdarzeń i nieoczekiwanych
wypadków. Jest miłość i tęsknota. Są wzruszenia, oczekiwania, spełnienia i
rozczarowania. Są malownicze górskie krajobrazy i znakomite pejzaże wewnętrzne bohaterów. A wszystko to napisane językiem wytwornym, pięknym, urodziwym i urodzajnym. A wszystko to
opowiedziane z niesamowitą starannością, „szczegółowo, dokładnie,
gruntownie”[s.6]. Wszak "prawdziwie zajmujące jest tylko to, co gruntowne”[s.6]. Zaiste!
Cóż mogę napisać. Żadnych analiz i interpretacji, żadnych wniosków i intelektualnych spostrzeżeń. Nie wniosę niczego między filozoficzne wyżyny. Ta powieść mnie przerosła. Lecz wraz z jej zamknięciem otworzyły się przede mną nowe bramy, ukazały się nieznane horyzonty. I czuję, że chcę tam ruszać. I szukać. I błądzić.
A na razie pozostają mi tylko wrażenia, uczucia, emocje – nieporadne, ułomne, małe. Zachwyt.
Podziw. Przejęcie. Milczenie.
Thomas Mann Czarodziejska góra, tłum. Józef
Kramsztyk – t.I, Jan Łukowski – t. II, wyd. Muza, Warszawa 2010.
*jw.,
s. 6.
**Cytaty
pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej
stron.
wydawnictwo:
Muza
tytuł oryginału: Der Zauberberg
język
oryginału: niemiecki
okładka:
twarda
ilość
stron: 800
moja
ocena: brak. Zuchwalstwem byłoby wystawiać ocenę tej książce.
skąd:
egzemplarz własny, ukochany, naznaczony obficie karteczkami indeksującymi –
prezent od męża♥.
Czarodziejska Góra dla mnie to - zacytuję Rylskiego, bo wyartykułował to znacznie lepiej niż ja kiedykolwiek bym to zrobił - najwyższa mądrość, najwytrawniejsza wytrawność, najpiękniejsza piękność, najabsolutniejsza literacka doskonałość.
OdpowiedzUsuńO, dziękuję za ten cytat!
OdpowiedzUsuńSama doświadczyłam problemu z opisaniem swoich wrażeń z tej lektury (dowód powyżej).
Pozdrawiam serdecznie!
Książkę również sobie kupiłam i grzecznie czeka na swoją kolej:)
OdpowiedzUsuńWiem, wiem - widziałam, wrzucałaś kiedyś zdjęcia ;)
UsuńTakie samo wydanie ;)
Moja długo czekała na swoją kolej...
Zdecyduj się na tę podróż, zdecyduj!
Pozdrawiam!:)
Dla mnie Mann jest trudny... Ale ciekawy, porywający. Wspaniały, nietuzinkowy klasyk.
OdpowiedzUsuńDla mnie już też, Danusiu, dla mnie też.
UsuńBardzo trudny. Ale - warto ten trud podjąć - tak teraz myślę, po tej lekturze.
:*
Ech, już od dawna czaję się na książki Thomasa Manna. Tylko też obawiam się, że mnie przerosną. :)
OdpowiedzUsuńEwo, moja "Czarodziejska góra" czekała od zeszłych świąt. Przerażała mnie, a jednocześnie sama chciałam się z nią zmierzyć.
UsuńNiech Cię przerosną, a niech! Bo już to samo poczucie, jak Cię przerastają - jest piękne! :)
Ja czekałam aż do skończenia 40. lat, by dojrzeć do tej powieści. Ale jak już dojrzałam, to polubiłam. Czytałam już dwa razy i zamierzam jeszcze z raz, co najmniej. Lubię Hansa Castorpa, bo też wiele czasu spędziłam w sanatoriach:)))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Ja być może też jeszcze raz zmierzę się z powieścią. Sam Mann zalecał dwukrotną lekturę :).
UsuńZ pewnością będę wracać do sporów Settembriniego i Naphty oraz do dziesiątków cytatów, które zaznaczałam.
Ja w sanatorium nigdy nie byłam, ale na "Czarodziejskiej górze" zdecydowanie poczułam jego klimat :)
Pozdrawiam, dziękuję za komentarz!
Nie umiem jej dokończyć, ale wiem czemu - bo to nie jest książka "do autobusu". Ona wymaga czasu, bo jest taka niesupermarketowa.
OdpowiedzUsuńTeraz - jak się otrząsnę po Świętach - wrócę do niej.
Oj, tak, z pewnością nie do autobusu. Wymaga niesamowitego skupienia i mimo że czytałam ją w ciszy i spokoju, są fragmenty, które do mnie nie dotarły.
UsuńWróć, wróć! :)
Dzięki za miłą wizytę - ja teraz trochę wypadłam z blogowego życia... :|