31 grudnia 2011

Co złego w ułatwianiu? – George Ritzer „Makdonaldyzacja społeczeństwa”

Usprawnianie, udoskonalanie, 
ułatwianie życia – owszem. Ale jako cel, nie środek do celu. Pod płaszczykiem ulepszeń pod szyldem „by żyło się lepiej” kryją się tymczasem cele na przykład takie: więcej sprzedać, więcej zarobić, więcej wyprodukować, bardziej wykorzystać człowieka i jeszcze wmówić mu, że powinien być za to wdzięczny. Banalne. A jednak - nie zawsze takie oczywiste.

Co złego jest w tym, że możemy skonsumować posiłek w sposób sprawny, bez wysiadania z samochodu (McDrive)? Że kupiony w sklepie półprodukt skraca czas gotowania? Że można zrobić zakupy nie wychodząc z domu? Że zamiast egzaminu ustnego wykładowca przeprowadza testy? Że istnieje możliwość nauki przez Internet? Że oceniamy nauczycieli za pomocą ankiet? Że przychodnie lekarskie zawężają swoje specjalizacje? Że w blokach każde mieszkanie jest zbudowane identycznie? Że możemy ustalić płeć dziecka, które zamierzamy począć (sic!)? Że upowszechnia się kremacja? Co złego jest w ofertach biur podróży proponujących "żółtą ceglaną drogę”[1] na szczyt Mount Everestu?

Odpowiedzi na zadane powyżej pytania są proste i absurdem wydaje się ich stawianie. Świat oferuje nam gotowe i coraz wygodniejsze rozwiązania. Są sprawne, przewidywalne, sterowne, więc zwiększające kontrolę, a wszak lubimy mieć wszystko pod kontrolą. Są wymierne, pewne, skuteczniejsze, szybsze, a to ważne przy dzisiejszym tempie życia. Jednak, kiedy tak upajamy się radością z istnienia i odkrywania owych, co by tu nie powiedzieć, słusznych przymiotów, nie zdajemy sobie sprawy z istnienia, hmm.... skutków ubocznych, o jakich nikt nam nie mówi. George Ritzer je dostrzegł, opisał i uzasadnił niejednoznaczność ich zalet. To, że coś jest sprawne, przewidywalne, sterowne i wymierne zazwyczaj jest także nieracjonalne. Ale od początku.

Makdonaldyzacja to proces, który powoduje, że w coraz to nowych sektorach społeczeństwa Stanów Zjednoczonych, a także reszty świata zaczynają dominować zasady działania baru szybkich dań[2]. To pewien konstrukt teoretyczny, służący autorowi do zilustrowania procesów i zachowań społecznych. Ritzer odwołał się do restauracji McDonald`s, gdyż stanowi ona najlepsze odzwierciedlenie jego założeń, a złote łuki firmy są przecież symbolem powszechnie znanym, znamiennym nie tylko dla socjologa.

Wymienione już wyżej sprawność, wymierność, przewidywalnośćsterowność to, według Ritzera, cztery aspekty makdonaldyzacji. Jest jeszcze piąty, ukryty, z którego wywodzi się cała krytyka zmakdonaldyzowanego systemu – nieracjonalność. Bo: miało być sprawnie, ale są długie kolejki. Bo nie liczy się ilość, lecz jakość – i kosztem opłacalności (pozornej zresztą) jemy paskudztwa. Bo niby McDonald`s to restauracja, ale sam podejdziesz grzecznie do kasy po zamówienie i sam jeszcze grzeczniej wyrzucisz śmieci i odłożysz tackę na miejsce[3] – więc postąpisz zgodnie z zamysłem sterującego. Bo każdy dostanie takie samo żarcie, podane przez pracownika w takim samym stroju, w takim samym otoczeniu, przy takich samych zasadach funkcjonowania, z identyczną formułką grzecznościową – niezależnie od miejsca na ziemi i czasu (więc będzie przewidywalnie, bez niespodzianek).

I, o ile w przypadku McDonald`sa jest to jeszcze do strawienia, to gdy socjolog zaczyna analizować pod tym kątem inne sfery naszego życia, niekoniecznie jest to przyjemne, ale, w każdym razie – zadziwiające. Zasad działania baru szybkich dań doszukać się można: w gotowaniu, robieniu zakupów, edukacji, pracy, rozrywce, opiece zdrowotnej, kulturze. Mnie najbardziej zwalił z nóg rozdział ósmy, zatytułowany: „Granice makdonaldyzacji: narodziny, śmierć i wyzwanie rzucone śmierci”, w którym można przeczytać między innymi o dziecku według projektu, taśmowych pogrzebach i wymienionej już wcześniej "żółtej ceglanej drodze” wiodącej na szczyt Czomolungmy.

Mackdonaldyzacji doszukać tam wszędzie się można, a ktoś zapyta – ale po co? Po co w i tak już skomplikowane życie, w którym podarowano nam odrobinę przyjemności i wygody wplątywać dehumanizację, uprzedmiotowienie, konsumpcjonizm, odczarowanie, umasowienie, homogenizację, globalizację, prymat ilości nad jakością, standaryzację i inne niepokojące -acje?

A właśnie po to, by zadać kłam takiemu sposobowi postrzegania, zdemaskować chwytliwe iluzje. Ritzer z pasją odkrywcy i poszukiwacza demaskuje liczne zjawiska, które na co dzień wydają nam się wspaniałymi rozwiązaniami ułatwiającymi nam egzystencję, a które tak naprawdę są dla nas mało korzystne. Na przykład mają za zadanie zmusić nas do darmowej pracy albo sterować nami tak, abyśmy z uśmiechem na ustach połknęli haczyk.

„Nieskrępowani ograniczeniami systemów zmakdonaldyzowanych (...) ludzie mogliby dużo głębiej myśleć, mieć dużo lepsze umiejętności, być dużo bardziej twórczy i wszechstronni niż obecnie. Krótko mówiąc, gdyby świat był mniej zmakdonaldyzowany, ludzie mogliby lepiej wykorzystać swój potencjał.”[4]

Kilka prawidłowości dość łatwo zauważalnych i oczywistych Ritzer podbudowuje teorią Maxa Webera, wkłada je w przejrzysty system, ilustruje wielością trafnych przykładów i podaje to wszystko atrakcyjnym językiem[5]. Przecież nie jest żadną rewolucją dostrzeżenie, że w wielu aspektach życia bardziej kładzie się nacisk na ilość niż jakość („wymierność”) albo że automatyzacja i mechanizacja towarzyszy i będzie towarzyszyła życiu człowieka, komputery zastępują i będą zastępować pracowników, że przez gotowe produkty oszczędzamy czas i energię, lecz nie wykorzystujemy w pełni swojego potencjału, wiedzy i czujemy się niedowartościowani; że przyjacielskość pracowników niektórych branż jest fałszywa i odbywa się według ścisłego scenariusza. Znajdź plusy i minusy istnienia kuchenki mikrofalowej.

Jednak mimo tego, że teoria amerykańskiego socjologa nie należy do bardzo rewolucyjnych ani też odkrywczych, „Makdonaldyzacja społeczeństwa” to świetna lektura, uświadamiająca istnienie obok nas zjawisk, na które nigdy nie zwrócilibyśmy uwagi lub o jakich nie pomyślelibyśmy w sposób negatywny. Otwiera oczy, niepokoi, szokuje, zaskakuje, zawstydza, obdarza zdrowym krytycyzmem i wzmaga czujność. Aż tyle.

To książka z tych, jakie lubię: po których świat staje się inny.

George Ritzer, Makdonaldyzacja społeczeństwa. Wydanie na nowy wiek, tłum. Ludwik Stawowy, wyd. Muza, Warszawa 2009.

[1] - jw., s. 274.
[2] – jw., s. 14.
[3] – Od momentu przeczytania tej książki autorka recenzji już tego nie robi, podobnie jak nie korzysta z samoobsługowych kas w supermarketach.
[4] – s. 39-40.
[5] – Przez ową prostotę i atrakcyjność krytycy twierdzili nawet, że teoria makdonaldyzacji sama jest zmakdonaldyzowana – zob. http://pl.wikipedia.org/wiki/George_Ritzer. Akurat język uważam za mocną stronę książki: jest przejrzysty, lekki, prosty i wciągający, nie odstrasza teoretyczną gęstością. Po co komplikować coś, co samo w sobie jest proste?

wydawnictwo: Muza, seria: SPECTRUM
tytuł oryginału: The McDonaldization of Society
język oryginału: angielski
okładka: miękka
ilość stron: 408
moja ocena: 5/6
skąd: zasoby domowych półek. Książkę kupiłam, przeczytałam i polubiłam już dawno temu – czego i Wam życzę! :-) Ostrzegam: jej lektura grozi rozwinięciem krytycyzmu i doszukiwaniem się wszędzie aspektów makdonalduzacji.

21 grudnia 2011

Nauka latania – William Paul Young „Chata”

„I gdzie jest ten Bóg...!?” – pada w rozpaczy lub w reakcji na widok czyjegoś cierpienia.
– Jest: z cierpiącymi. Z ofiarami. Jest przy nich. Z nimi. Po ich stronie.
Kiedy człowiek doświadcza najgłębszych ciemności wiary, gdy zadaje takie pytania, paradoksalnie, ma możliwość odczucia autentycznej, silnej obecności Boga.

Tak właśnie było z bohaterem „Chaty”, Mackenziem, głęboko wierzącym, szczęśliwym mężu i ojcem pięciorga dzieci. W czasie rodzinnej wyprawy na biwak zdarzyło się nieszczęście – jego najmłodsza córeczka, Missy, została porwana przez seryjnego mordercę. Tytułowa chata jest miejscem tragedii – to tutaj znaleziono zakrwawioną sukienkę, dowód zbrodni. Ciało dziewczynki nie zostało odnalezione. Po czterech latach od tego wydarzenia Mackenzie znajduje w skrzynce pocztowej list z zaproszeniem do owej chaty, opatrzony podpisem „Tata” (jak określała Boga jego żona, Nan). Pogrążony w Wielkim Smutku*, zdezorientowany, zaniepokojony - wyrusza w podróż, nie zwracając uwagi na absurdalność swojej decyzji.

„Większość ptaków została stworzona do latania. Chodzenie po ziemi jest dla nich ograniczeniem możliwości latania, a nie na odwrót. (...) Ty natomiast zostałeś stworzony do tego, żeby być kochanym, a więc to nie miłość ciebie ogranicza, tylko jej brak.”[s. 107]**

Spotkanie z Bogiem w Trzech Osobach przedstawione zostało z zaskakującą dosłownością. W chacie Mack spotyka całą Przenajświętszą Trójcę w równie zaskakujących postaciach: Boga – tęgiej Murzynki wiecznie krzątającej się po kuchni; Ducha Świętego - małej Azjatki, opiekunki ogrodów o imieniu Sarayu i Jezusa pod postacią znajomą (wiadomo – w końcu „Syn Boży stał się człowiekiem”).

Bardzo się bałam, że książka mnie zawiedzie. Że wyrazisty, wartościowy temat stanie się tylko pretekstem do nadmuchiwania zachwytów i łatwego szufladkowania powieści jako dzieła ostentacyjnie wspaniałego bez potrzeby uzasadniania owej wspaniałości. W końcu to książka o tym, jak Bóg przychodzi do człowieka i to do człowieka cierpiącego. Pojawi się więc problem teodycealny, ważny i wart podejmowania, jednocześnie bardzo narażony na zniekształcenia.

Nie znalazłam w powieści napuszonego moralizowania, górnolotnych kazań ani pięknie brzmiących, komunałów. Ładnie brzmiące frazy - owszem, ale nie pełniące tylko roli ozdobników, a będące  pomocnymi  i trafnymi metaforami. Nie spotkałam się też z przemilczaniem najbardziej nurtujących mnie kwestii. Wysłuchałam za to serdecznej, pełnej wyrozumiałości rozmowy bliskich osób. Rozmowy bez poniżania, patrzenia z góry, oburzania, obrażania, narzucania swojego zdania ani stawiania kropki w wygodnych miejscach. Rozmowy, w której nikt niczego nie uładza, nie koloryzuje i nie unika gorzkich słów, kiedy są konieczne.

Trójca Święta, wolność, miłość, Boska interwencja w losy świata, istota władzy i służebności, waga ludzkiej wspólnoty, grzech i kara za grzechy, predestynacja – to tylko niektóre tematy obecne w rozmowach. Czytelnik dowie się również, dlaczego Duch Święty woli czasowniki od rzeczowników, czemu w wierze tak ważna jest tajemnica i skąd pochodzi zło. I jeszcze to nieustannie powracające pytanie cierpiącego ojca: jak Bóg, który kocha, mógł pozwolić na to, co stało się z jego córką?

„Wprawdzie nie możesz mnie pojąć, ale (...) mimo wszystko chcę, żebyś mnie poznał”[s. 109].

Wiele problemów zostanie wytłumaczonych Mackenziemu przez doświadczenie: będzie miał okazję wcielić się w rolę Boga Sędziego, popracować w ogrodzie swojej duszy, odwołać się do ojcowskich uczuć i postaw wobec własnych dzieci, by zrozumieć rolę Boga Ojca. Możliwość uczestnictwa w alegorycznej dosłowności  przypowieści, wykorzystanie plastycznych metafor w wyjaśnianiu niełatwych kwestii, prosty język – to według mnie wielkie zalety tej powieści. Teologiczne dialogi są żywe, barwne i pełne emocji. Narrator ukazuje Boski i ludzki punkt widzenia tych samych spraw, odsłaniając błędy tego drugiego.

„Dzisiaj wrzucamy wieki kamień do jeziora, a fale dotrą do miejsc w których byś się ich nie spodziewał.”[s. 248]

„Ból też potrafi spętać skrzydła i uniemożliwić latanie. (...) I jeśli będą spętane przez długi czas, zapomnisz, że zostałeś stworzony do latania”[s. 107-108].

W lekturze przeszkadzał mi jedynie nadmiar patosu i ckliwości obecny w większości scen. Irytująca była także zbytnia poufałość i zbyt luźny sposób bycia - zarówno Boga, jak i bohatera w stosunku do Niego.

Problematyka „Chaty” jest niemożliwa do wyczerpania w jednym tekście, więc niech Czytelnik wybaczy mi uogólnienia. Dla mnie to książka przede wszystkim o nieprzystawalności naszej logiki, kategorii i paradygmatów do Boskiej rzeczywistości, o nieporadności naszego poznania dla tego, co niepojęte i niesłychane. O źle postawionych pytaniach, bogu uszytym na ludzką miarę: obarczonym naszymi wadami; bogu-marionetce, który ma spełniać wszelkie zachcianki człowieka i którego należy obwinić za wszystkie nasze (i tylko nasze) błędy. I o Bogu kochającym, rozumiejącym, współcierpiącym, zatroskanym. Gotowym zstąpić do piekieł ludzkich dramatów.

„Ptaka nie definiuje to, że chodzi po ziemi, tylko to, że umie latać. Zapamiętaj, że ludzi nie określają ich ograniczenia, tylko cele, które dla nich przewidziałem.”[s. 111]

Tak. To były piękne rekolekcje. Nauka latania.

William Paul Young we współpracy z Wayne`em Jacobsenem i Bradem Cummingsem, Chata, tłum. Anna Reszka, wydanie drugie, wyd. Nowa Proza, Warszawa 2011.

*Piszę z wielkich liter, zachowując ortografię autora Chaty.

**Cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Nowa Proza
tytuł oryginału: The Shack
język oryginału: angielski
okładka: twarda
ilość stron: 300
moja ocena: 4,5/6
skąd: zasoby domowych półek – prezent urodzinowy od mojego ukochanego :-).

30 listopada 2011

„Trzeba sobie powiedzieć: to także moja sprawa”[1]. Między absurdem mowy i jej koniecznością - Wojciech Tochman „Dzisiaj narysujemy śmierć”

Apokalipsa nie dzieje się nagle. Daleko wcześniej ma  niepokojące zapowiedzi, złowieszcze znaki. Apokalipsa nie mija. Ma  nieodwołalne następstwa, ślady nie dające się zatrzeć. Apokalipsa na zawsze zmienia świat. Trwa.

„Zapisuję każde słowo, które ktoś kiedyś tutaj przyniósł. Ktoś, kto przeżył i znał codzienne szczegóły. Jestem mu wdzięczny, bo zrobił to także dla mnie. Bym się dowiedział i zrozumiał, że tego, co tutaj widzę, nie wolno mi zatrzymywać dla siebie. Bym potem opowiadał i tego, co teraz notuję, nie poddawał żadnej cenzurze.”[2]

Jak mówić o tym, na co brakuje słów...? Pozwalamy  grzęznąć im w gardle, świadomi ich niemocy. Mają porządkować świat, być nośnikiem sensu. Wobec cierpienia – maleją. Stają się bezradne, zbędne. Ryzykowne. Mogą pomniejszyć, spłycić, niewybaczalnie uładzić. Zmienić się w sumienie, przynieść fałszywą ulgę, zbyt łatwe rozgrzeszenie.

Jak milczeć o tym, co krzyczy...? O tym, patrząc na co trzeba zamknąć oczy, by nie oszaleć? Jak milczeć o tym, o czym powinien dowiedzieć się cały świat? Jak milczeć wobec prób „wymazania, zatarcia, unicestwienia”[3] apokalipsy? No, jak...?

Jak mówić o tym, co wydarzyło się w Rwandzie w 1994 roku? Jak o tym milczeć...? Gdzie leży granica między absurdem a koniecznością mowy? Jej błogosławieństwem i okrucieństwem?

Wbrew wszelkim teoriom cierpienie jest bezsensem. Samo w sobie. A o ileż bardziej absurdalne, niepojęte i przytłaczające jest zorganizowane, zaplanowane i wyrachowane zadawanie go człowiekowi przez człowieka.

„Słucham i myślę: o czymś bardziej okrutnym już pewnie nigdy nie usłyszę, nic bardziej okrutnego człowiek na pewno wymyślić nie zdołał. Ale nie. To, o czym słyszę dzisiaj, jest niczym wobec tego, o czym usłyszę jutro. To, o czym piszę teraz, jest niczym wobec tego, o czym napiszę później”[4].

Przechodzę z Autorem przez to nieludzkie stopniowanie, przemierzam kolejne kręgi piekła - aż do samego dna. W czasie lektury nie można zamknąć oczu. Tekst mnie przytłacza, pustoszy, rozrywa na kawałki (jestem wrażliwa, mój organizm nie toleruje drastycznych scen).

A jednak Tochman napisał tyle, ile trzeba. Nie ma tu ani jednego niepotrzebnego słowa. Nie pozostawił mnie samej w obliczu strachu, okrucieństwa, bestialstwa. Dzieli się swoimi wątpliwościami, przerażeniem, słabością. Utwierdza w normalności mojej reakcji. Daje odwagę, żeby czytać dalej.

„Wszedłem do domu umarłych, do którego nikt mnie nie zapraszał. Chciałbym się już wycofać, nie przeszkadzać.”[5].

Tutaj nie chodzi tylko o wstrząsający opis masakry. Autor szuka, docieka, analizuje, próbuje wyciągać wnioski. Odtwarza mechanizmy nienawiści. Znajduje przyczyny i konsekwencje ludobójstwa. Spotyka się z ofiarami, katami i świadkami. Stara się odnaleźć choć odrobinę sensu w ogromie beznadziei. Namiastkę logosu w otchłani piekła. I już same te starania - to wiele. To wszystko, co można było napisać.

Wiedziałam, czego spodziewać się po Wojciechu Tochmanie. Jego poprzednie reportaże czytałam ze ściśniętym gardłem i zaciśniętymi pięściami. A ten zburzył cały mój świat.

Świadomość, którą zyskałam dzięki tej książce – boli. Ale z całego serca dziękuję Autorowi za ten ból. Bo dzięki niemu stałam się świadkiem. Otrzymałam uprawnienia, by móc świadczyć o tragedii, choć nie rozmawiałam z ani jednym dzieckiem, które oglądało śmierć swoich rodziców, choć nie spojrzałam w oczy ani jednej zgwałconej kobiety, choć moja noga nie dotknęła ziemi, na której rozkładały się martwe ciała, choć nie przekroczyłam progu szkoły w Murambi, gdzie...

Wojciech Tochman, Dzisiaj narysujemy śmierć, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010.

[1] - jw., s. 92,
[2] – jw., s. 13,
[3] – por. jw., s. 75,
[4] - jw., s. 16,
[5] - jw., s. 129.

wydawnictwo: Czarne, seria: Reportaż
okładka: twarda
ilość stron: 152
moja ocena: brak. Ta książka nie mieści się w żadnych kategoriach oceny. Jest ponad nimi.
skąd: z biblioteki.

25 listopada 2011

moje pierwsze międzyblogowe wygrywajki

Zazwyczaj na blogu nie prezentuję stosów - z prostej przyczyny: biorąc pod uwagę ilość moich recenzji, blog szybko zmieniłby się w blog o stosach i stosikach, zamiast być blogiem recenzyjnym :).
Dziś jednak postanowiłam zrobić wyjątek i się pochwalić - ponieważ szczęście sprzyjało mi w losowaniu. A w losowaniach zazwyczaj nie mam szczęścia :)
"Zapasy z życiem" wygrałam u Edith, a "Prowadź swój pług przez kości umarłych" u Stayrude

Dziękuję Wam, dziewczyny, za wspaniałe przesyłki! 
^_^

22 listopada 2011

Tylko wiedza może nas uratować! – John Connolly „Wrota”

Bywa że: komedia jest śmieszna, ale uboga fabularnie; horror straszny, lecz płytki; a nauka, jak to nauka – konieczna, trudna i nudna. U Connolly`ego jest inaczej.

Naukowcy kontrolujący działanie Wielkiego Zderzacza Hadronów są świadkami czegoś niebywałego. Za jego pośrednictwem do naszego świata przedostaje się tajemnicza, nieznana naukowcom energia. W tym samym czasie w piwnicy budynku przy alei Crowleya 666 czwórka znudzonych życiem ludzi postanowiła urozmaicić sobie wieczór seansem spirytystycznym. Czytelnik niebawem przekona się że „przyzywanie demonów i eksperymentowanie z zaświatami nie jest godne polecenia”[s. 33]*. Z pomocą energii zderzacza dochodzi do otwarcia wrót piekła. Szczelina staje się coraz większa, by ostatecznie doprowadzić do najgorszego... Świadkiem tego, co wydarzyło się w piwnicy państwa Abernathy jest jedenastoletni Samuel Johnson oraz jego pies, jamnik o imieniu Boswell. Świat jest w niebezpieczeństwie, a chłopakowi nikt z dorosłych nie chce uwierzyć w jego opowieść...

Zazwyczaj unikam tego typu powieści i gdybym zapoznała się z opisem z okładki „Wrót” szybko odłożyłabym ją na półkę. Ponieważ jednak nazwisko Johna Connolly`ego jest mi już znane, z miejsca zdecydowałam się na lekturę i recenzję. Warto było.

Ostentacyjnie ograny, wyświechtany temat spotyka się z interesującą, niebanalną realizacją. Przede wszystkim – bogata narracja. Z jednej strony zdystansowana, ironiczna (ale jakże ciepła), z drugiej strony – pełne zaangażowanie (w końcu chodzi o ratowanie świata!). Z jednej strony realizm i pełna powaga: rozbuchana makabra, ohyda, całkiem sugestywne opisy pełne grozy (w końcu to Connolly z „Księgi rzeczy utraconych”, po której miałam koszmary), z drugiej - urocza parodii konwencji (fantastycznej, horroru).

No i "trzecia" strona mocno zajmująca czytelnika: nauka. Wątek naukowy zgrabnie splata się z fantastycznym, co sprawia, że czytelnik siłą rzeczy wgłębi się w ten pierwszy, bez którego pełne zrozumienie powieści jest niemożliwe. Nie miałam poczucia żadnego odstawania od siebie tych dwu płaszczyzn, żadnego zgrzytu stylistycznego. W ten sposób można dowiedzieć się ciekawych rzeczy na przykład o: powstaniu Wszechświata, bozonie Higgsa, zwanym czasem „boską cząstką”, ciemnej materii, czarnych dziurach, tunelach czasoprzestrzennych. Docere et delectare!

"Być może po drugiej stronie czarnej dziury znajduje się coś fascynującego, jednak szanse, byście mogli to komukolwiek zrelacjonować, są znikome. Pole grawitacyjne czarnej dziury podlega dramatycznym zmianom, więc w czasie, kiedy będziecie myśleć: O rany, czarna dziura. Co za ciekawe i zakręcone zjawisko. Nie mogę się doczekać, by o wszystkim opowiedzieć naukowcom! - wasze ciało zostanie rozdarte na strzępy, a następnie sprasowane w nieskończenie gęsty punkt"[s. 108].

Narrator mocno zaznacza swoją obecność. Nie tylko relacjonuje nam wydarzenia ze świata przedstawionego i opisuje uczucia bohaterów, ale wtrąca swoje komentarze, dygresje i co najsmakowitsze – liczne przypisy. Jest to ciekawy zabieg bardzo urozmaicający lekturę. Bo nie są to nudne, bezduszne wywody, ale żywe, zabawne, zrozumiałe uzupełnienia cierpliwego nauczyciela, wiele wnoszące w treść.

No dobrze, docere, delectare, a movere? Tego nie jestem do końca pewna, bo to bardzo indywidualne, subiektywne doświadczenie czytelnicze. Były nieliczne momenty, w których książka zmusiła mnie do ważkich refleksji. Autor ciekawie przedstawia naturę zła.

Znajdziemy tu więc i śmieszność, i grozę, i ciekawość, i napięcie, i przygodę, i jeszcze atrakcyjnie podaną fizykę i filozofię. John Connolly udowodnił, że komedia wcale nie musi wykluczać wciągającej fabuły i odbierać przyjemności poznawania dalszego ciągu, horror nie musi być tylko banalnie przerażający – może poruszać wartościową problematykę, a przekazywanie wiedzy nie musi być drętwe.

Umiejętnie łącząc konwencje i style, autor sprawił, że poszczególne gatunki wzbogacają się wzajemnie, dając świetny efekt – powieść mądrą, barwną, wyważoną, o równo rozłożonych akcentach, w której każdy znajdzie coś dla siebie.

I brawa dla tłumacza! Wielkie!

John Connolly, Wrota, tłum. Elżbieta Gałązka-Salamon, wyd. Niebieska Studnia, Warszawa 2011.

*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Niebieska Studnia
tytuł oryginału: The Gates
język oryginału: angielski
okładka: miękka
ilość stron: 300
moja ocena: 5/6
skąd: egzemplarz recenzyjny.

8 listopada 2011

Nie w każdym domu jest Dom* – Anne B.Ragde „Raki pustelniki”

Dom, w którym nie ma rodzinnego ciepła. Życie, w którym nie ma radości, głębi. I nadzieja, która nigdy nie poprzestaje na tym, co jest. Co wciąż popycha do przodu, do poszukiwań, zmian na lepsze.

------ tu może być leciutki spoiler -------
[Po pogrzebie Anny jej synowie i wnuczka wracają do swoich domów. Życie toczy się dalej i niesie ze sobą nowe wyzwania. Tor ma problemy z gospodarstwem. Jego córka, Torrun,  w związku z tym zostaje postawiona przed trudnym wyborem; zakochuje się także w pewnym mężczyźnie. Kobieta pojawia się również w życiu Margida. A Krumme, partner Erlenda, pragnie dziecka.

„Myślał o tym, o co spytał go Krumme, czego właściwie się obawia, co go tak przeraża w perspektywie zostania ojcem. Znał odpowiedź: Nie miał żadnego dzieciństwa do przekazania dalej, jego własne dzieciństwo zostało zbudowane na kłamstwie. Nie miał nic do ofiarowania, był niczym (...)[podkr. A. B. R.]”[1]**.]
--------------------------- koniec leciutkiego spoilera ------------------------------------ 

Każdy z nich [tj. bohaterów] ma własny plan. Ale po ich ostatnim spotkaniu i całym ciężarze rodzinnej tajemnicy, jaka spadła na nich w poprzednim tomie, codzienność wydaje się inna. Bogatsza w świadomość, że trzeba stawić czoła temu, od czego uciekali; że Ci, od których się odwrócili są w potrzebie i należy ich wesprzeć. Mają rodzinę. Przeszłość domaga się głosu, nie daje się już tak łatwo marginalizować. Okazuje się także, że można żyć inaczej, marzyć, mieć prawo do radości, przyjemności, uśmiechu.

Sama w sobie fabuła jest dla mnie przeciekawa. Głęboko sięgający rozłam w rodzinie, której członkowie są zmuszeni do stawienia czoła zupełnie nowej rzeczywistości. Zostają wypchnięci ze swych kryjówek, twierdz, samotnych wysp, wytrąceni z bezpiecznych ról. Muszą zrewidować swoje poglądy, zmienić podejście – a to czasem wiąże się z przewróceniem do góry nogami całego ich świata, budowanych mozolnie przez lata „spokojnej rutyny i bezpieczeństwa”[2]**.

I przedstawienie fabuły zasługuje na brawa. Narracja niedookreślenia i nienazwania. Pozostawienia czytelnikowi swobody, możliwości cichego dopowiadania. Brak bezpośredniości, dosłowności w przedstawianiu, nazywaniu, opisywaniu. Sedno skrywane między słowami. Nawet to, co wypowiadają bohaterowie – głośno i w myślach – znaczy coś innego.

Z wielką swobodą autorka zagląda do psychiki bohaterów, śledzi tory ich myśli i wyobraźni. Próby ucieczki od prawdy, pomniejszenia tego, co bolesne, by za wszelką cenę podtrzymać iluzję normalności. Czytelnik obserwuje zderzanie się punktów widzenia, odczuwa napięcie wynikające z wiedzy o tym, o czym nie wie jeszcze bohater oraz ze znajomości jego charakteru. To rzadki, wyrafinowany walor, czyniący tekst bardzo atrakcyjnym.

Przedstawiając losy rodziny Neshov, Anne B. Ragde tworzy bardzo realistyczny świat, w którym czytelnik jest obecny - w czasie lektury i jeszcze długo po niej. Jest tam – wśród bohaterów, zna ich jak bliskich lub znajomych, rozumie ich, dziwi im się, lubi ich lub nie (u mnie wszyscy zyskali zrozumienie i wielką sympatię) - a nawet jest trochę nimi samymi.

Nie pamiętam, która książka zawładnęła mną tak mocno i  tak głęboko przeniosła w inną rzeczywistość. I z tak zdumiewającą wiernością pokazała, jak wielkim wyzwaniem bywa dla człowieka najzwyklejsza, smutna, trudna codzienność. Jak heroiczny może być jej trud. Jak bardzo może ranić i przytłaczać. Jak ważny i potrzebny jest w takim świecie drugi człowiek.

Powieść nie pozwala na przyjęcie jednej, wygodnej perspektywy i spokojną lekturę. Ona angażuje, trzyma w napięciu, niepewności, w zniecierpliwieniu – jak na coś zareagują, jak to przyjmą, jak odbiorą.

Tytułowe raki pustelniki, które rodzą się nagie, by całe życie szukać muszelek-domów i wciąż zmieniać je na nowe, kiedy dorosną – są metaforą losów członków rodziny Neshov. Oni także muszą odnaleźć swoje domy, mimo że już je posiadają. Są bowiem domy, w których nie ma Domu.

Są także książki, w których można zamieszkać. „Ziemia kłamstw” i „Raki pustelniki” zdecydowanie do nich należą. Wyczekuję tomu trzeciego – bardzo, bardzo niecierpliwie.

Anne B. Ragde, Raki pustelniki, tłum. Ewa M. Bilińska, t. 2., wyd. Smak Słowa, Sopot 2011.

**[1] – jw., s. 132,
[2] – jw., s. 5.

*Za możliwość wykorzystania cytatu serdecznie dziękuję księdzu Mieczysławowi Puzewiczowi.

wydawnictwo: Smak Słowa, seria: Kontynenty
tytuł oryginału: Eremittkrepsene
język oryginału: norweski
okładka: twarda
ilość stron: 296
moja ocena: 6/6
skąd: za egzemplarz recenzyjny dziękuję wydawnictwu Smak Słowa.

5 listopada 2011

W poszukiwaniu utraconej siebie – Anna Janko „Dziewczyna z zapałkami”

Wspomnienia są nie tylko tym, co stało się w naszym życiu, co nam się przydarzyło. Wspomnienia to także dawni my. Tacy zupełnie inni niż teraz. Pozostawieni za ciemną zasłoną czasu...

„Gdy przewracam kartki wstecz i odczytuję te swoje zapiski, to jakbym zapalała zapałki w ciemności. Obrazki, scenki z życia wyłaniają się z mroku na chwilę i gasną razem z wątłym płomykiem. Ale przecież są zatrzymane i znów mogę rozpalić od nich swoją pamięć.
Nie tak wiele zostaje na zawsze, a jednak wydaje mi się, że to, co zapisane, zostaje uratowane i jest potem jak odnaleziony skarb, cenne znalezisko, wiecznotrwała chwila.”[s. 78-79]*.

„Dziewczyna z zapałkami” to pamiętnik. Bohaterka-narratorka, dwudziestokilkuletnia, później trzydziestokilkuletnia Hania pisze o swoim życiu. A tematem przewodnim, wokół którego osnuta jest cała powieść, jest małżeństwo z Pawłem. Małżeństwo nieudane.

„Awantura to moje domowe ognisko. Rozpłomienia mnie, ale nie oświetla, niestety. Gdybyż tę energię, którą wytwarza awantura, przeobrazić w wolę i decyzję odejścia!”[s. 108].

Oto mąż, co wkrótce okazuje się kimś zupełnie innym, który nie potrafi sprzeciwić się matce ani stanąć po stronie żony. Teściowa w wersji najgorszej z możliwych (syn-jedynak, któremu żona stanęła na drodze do kariery, nastawiła przeciw matce...), z którą trzeba dzielić mieszkanie. Synowa siedząca w domu, nie pracująca, żerująca na pieniądzach męża. Wykańczająca praca przy dzieciach, domowe obowiązki i ta przygnębiająca rzeczywistość lat osiemdziesiątych Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej...

Temat to grząski i niebezpiecznie banalny, trącący jakimiś agresywnymi pyskówkami feministycznymi, zahaczający o stereotypy czające się z każdej strony, o czarno-białe rozwiązania, jednostronność, zbyt łatwe pretensje. Poza tym: jeden wątek, jedna bohaterka, jedna narratorka. Czy naprawdę można o tym napisać tak, by nie zanudzić?

Ano – można.

Lepkość wyrazów, łączliwość uparta, magnetyzm brzmień i znaczeń. Zdania zgrabne i lekkie. Poemat chwili - nawet tej błahej. I to nie tylko dla samej formy, efekciarstwa, błyskotki ta słów soczystość i potoczystość. Każdy moment utrwalony, scena ważna i mniej ważna tworzą portret osoby, która o nich opowiada. A pod tkanką słów czai się głębia.

„Wiersze to fałszywe otchłanie, prawdziwą przepaścią jest codzienność”[s. 144].

Chciałabym już przejść dalej, bo jestem ciekawa, co się wydarzy, a wciąż się zatrzymuję, tkwię w miejscu i podziwiam, czytam jeszcze raz – akapit, zdanie, metaforę. Zdumiewa mnie klarowność przemyśleń, spojrzenie odważne, osobne, świeże. Oglądam w nowym świetle życiowe mądrości - te najoczywistsze, powtarzalne, nudne – tak zwyczajne, że zapomniałam o ich wadze... Wraz z narratorką odkrywam nowe ścieżki, wybijam cegiełki z murów kryjących tajemnice, strzepuję kurz z wartości i dostrzegam ich połysk, otwieram okna i wpuszczam powietrze w duszne ducha zakamarki...

„Dni, wtedy gdy je przeżywam, są dziwnie nieuchwytne, jakby skupione na samym procesie przeciskania się przez przewężenie klepsydry, z przyszłości w przeszłość. Dopiero gdy przeminą, zaczynają promieniować, prawdziwie ożywają”[s. 163].

Jaką przednią materią artystyczną może być codzienność!

Porywają mnie słowa łączące potoczność z liryzmem, zderzające niskie z wysokim, dystans z bezpośredniością, ironię ze szczerością. Raz są teoretycznym dyskursem, filozoficznym traktatem, raz emocjonalnym strumieniem świadomości, lirycznym wyznaniem, raz swobodną gadaniną.

Książka wywołała we mnie wachlarz emocji i odczuć. Tych negatywnych także. W pewnym momencie czułam się przytłoczona dramatem bohaterki. Okrutne wydawało mi się też egzystencjalne wywody wysnute z tragedii. Miałam wrażenie, że doświadczenia cierpienia są przesadzone, nieautentyczne, wydumane. Za dużo słów, za dużo krzyku. Bezduszne epatowanie bólem na wszystkie strony świata.

I wtedy narratorka miło mnie zaskoczyła – jakby wyprzedziła moje myśli, pisząc:

„Zastanawiam się, czy nie przerobić tej mojej spowiedzi na komedię do teatru. Widzę bowiem, że mój sposób pisania jest mało poważny. Cierpię jak potępiona, bo kocham głupio i przez pomyłkę, co drugi dzień w wyobraźni rzucam ten dom i wyjeżdżam. Albo szukam tej jedynej tętnicy na przedramieniu, którą można wypłynąć z tego świata... A jak to opisuję? Albo pobrzękując łańcuchowym dowcipem (polska specjalność narodowa), albo napinając linkę feministycznego dystansiku (import z Zachodu)”.[s. 215]

I bardzo doceniam jej dystans do słów. Wszelkie wątki autotematyczne. Wątpliwości uprawomocniające powagę sytuacji, jej zdolność, by poruszać.

Życie próbuje nas ujednolicać, odrzeć z wyjątkowości, przytłoczyć. Płowiejemy, bledniemy, wpadamy w rutynę. Pisanie pozwala zachować tę ważną prawdę o nas – pełnych marzeń, zapału, ideałów, gotowych do wyzwań. Ta prawda jest czasem bardzo potrzebna. Może wyzwolić. Nawet krótkie rozbłyski przeszłości są w stanie oświetlić nasze pogmatwane, mroczne ścieżki, po których błądzimy w poszukiwaniu utraconych siebie. 

Zainspirowała mnie ta powieść. Wiele rzeczy przede mną odkryła, zdemaskowała, pomogła uporządkować i nazwać. W wielu utwierdziła. 
Często do niej wracam.

Anna Janko, Dziewczyna z zapałkami, wyd. Nowy Świat, Warszawa 2010.

*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Nowy Świat
okładka: twarda
ilość stron: 264 + 32 [Edycja rozszerzona o 32 strony: wzbogacona o wiersze z tomu "Świetlisty cudzoziemiec" (nominowanego do Nagrody Nike) oraz wywiad z autorką]
moja ocena: 5,5/6
skąd: egzemplarz recenzyjny.

23 października 2011

Śnieg na serce – Anne B. Ragde „Ziemia kłamstw”

Nienawiść: niszczy więzy z bliskimi. Nas samych - pustoszy. Świat czyni obcym.

Anna dostaje wylewu. Przy szpitalnym łożu nieprzytomnej matki spotykają się trzej bracia: Margido, Erlend i Tor. I jeszcze Torrun, córka Tora. I ojciec – człowiek, który wydaje się nie odgrywać w rodzinie Neshov żadnej roli.

Margido ma zakład pogrzebowy. Odmawia przy chorej modlitwę. „(...) Spełnił swój obowiązek. Nie jako syn, ale jako człowiek zajmujący się na co dzień smutkiem i rozstaniem w profesjonalny sposób. Nic innego nie mógł jej dać, nie chciał. To ona powinna otworzyć oczy i poprosić go o przebaczenie za to, że na długie zmarnowane lata wepchnęła go w stan znieczulenia wiarą, która stanowiła jedyne znane mu wyjście”[s. 159]*.

Tor prowadzi gospodarstwo. Kiedyś hodował krowy, teraz świnie. Wiele dla niego znaczą nieustające obowiązki przy zwierzętach. Mieszka z rodzicami. Do swojego ojca odnosi się z pogardą i chłodem. Po wylewie matki powtarza często: „Ale ona poza tym jest całkiem zdrowa. Gdyby tylko mogła się obudzić”[s. 186].

Erlend mieszka w Kopenhadze wraz z Krumme, swoim partnerem. Pracuje jako dekorator wystaw. Jest szczęśliwy, kochający i kochany, bogaty i zadowolony z życia „Ostatnim widokiem, jaki zapamiętał, były jej plecy. Stała przy blacie kuchennym, zajmując się jakąś zupą, przelewając ją do pustych kartonów po mleku, które miała włożyć do zamrażarki. Nawet się, kurwa, nie odwróciła, gdy powiedział do widzenia. Była zła, że jedzie, byłaby zła, gdyby został. Najmłodszy syn z Neshov, pedzio i cholerna zakała rodziny. Jedyną osobą, która go akceptowała był dziadek”[s. 141].

Torrun, córka Tora, wnuczka umierającej Anny. „Wnuczka. Nagle teraz stała się wnuczką, mając trzydzieści siedem lat”[s. 121]. Babci ze strony ojca nigdy wcześniej nie poznała...

Bezradność. Zagubienie. Obcość. Wrogość. Nieufność. Zobojętnienie...
Co wydarzyło się w tej rodzinie...?

Z każdą stroną coraz głębiej zanurzałam się w wydarzenia tego chłodnego, ciemnego grudnia. W jego nastrój wprowadzali mnie poszczególni bohaterowie. Pozwolili, bym stała się nimi: spojrzała na świat nie tylko ich oczami, ale także z ich sercem. Sercem poranionym i zmarzniętym.

Anne B. Ragde tworzy bardzo sugestywne portrety psychologiczne. Jej bohaterów zastajemy w codzienności, zwyczajnej i błahej, a jednak tak mocno przez nich naznaczonej. Wiele dowiadujemy się z opisu tych zwyczajnych chwil. Narratorka z kilku części kreśli całość. Z kilku kresek – skończony obraz.

Myślę sobie – codzienność czasem nas wybawia. Ta najzwyklejsza: z pracą, obowiązkami, czynnościami banalnymi, najoczywistszymi pod słońcem, jak rozpalenie w piecu, zrobienie śniadania, odśnieżenie ścieżki. Ratuje, trzyma przy życiu, daje złudzenie normalności, możliwość ucieczki od siebie samych.

„(...) Tak się cieszył, że pada śnieg, musiał teraz skupić się na takich rzeczach, że dzisiaj należy odśnieżyć, odśnieżyć długo i dokładnie”[s. 170].

„Potrzebny był mu kubek, którego mógłby się trzymać”[s. 89].
Ale to tylko jeden z jakichś pobocznych, mało znaczących tropów.

Ta książka przeraża, przygnębia i przytłacza.
A jednak – jest piękna. Tak bardzo prawdziwa!

Na szczęście nie muszę czekać na drugi tom.

Anne B. Ragde, Ziemia kłamstw, tłum. Ewa M. Bilińska, t. 1., wyd. Smak Słowa, Sopot 2010.
  
*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Smak Słowa, seria: Kontynenty
tytuł oryginału: Berlinerpoplene
język oryginału: norweski
okładka: twarda
ilość stron: 288
moja ocena: 6/6
skąd: biblioteka.

10 października 2011

Dyskretny urok zwyczajności - Kajsa Ingemarsson „Żółte cytrynki”


W różnych miejscach naszego życia przeplatają się ze sobą dwa momenty: kiedy coś zależy od nas i nie zależy od nas wcale. Kiedy możemy działać lub tylko czekać. Niekiedy mylimy te momenty. A czasem nie mamy sił, żeby działać. Naprawdę można się pogubić.

Agnes jest zwyczajną dziewczyną. Sympatyczną, pogodną, niepewną siebie, poszukującą życiowej stabilizacji. Kiedyś wyjechała ze swojego rodzinnego Länninge do Sztokholmu, by wyrwać się z monotonii miasteczka, gdzie życie dyktuje jeden duży zakład pracy. Zresztą teraz ma on zostać zamknięty, a jego pracownicy (w tym rodzice i szwagier bohaterki) - zwolnieni.
Ale bohaterka ma jeszcze inne problemy – sama traci posadę kierownika sali w prestiżowej restauracji, w której praca była szczytem jej marzeń i ambicji. Niedługo później odbiera niewesoły telefon od swojego chłopaka. W jej życiu rozpoczyna się moment, w jakim bardzo mało zależy od niej, a na to, co zależy – nie ma siły. Na szczęście nie jest w nim sama – ma wsparcie w rodzinie, w przyjaciółce, Lui. Wkrótce w jej życiu pojawi się też kilka osób, które znacząco na nie wpłyną: wiecznie irytujący ją nowy sąsiad, David; Kalle, zamierzający otworzyć własną restaurację, Paolo, dawny znajomy z pracy...

„Żółte cytrynki” to książka z tych lekkich w sensie pozytywnym: to znaczy przyjemna, choć niekoniecznie łatwa.

Opowiada o życiowych wyborach i ich konsekwencjach (spokojne życie w rodzinnej miejscowości czy ryzyko poszukiwania swojego miejsca w wielkim mieście), pragnieniu posiadania bezpiecznej przystani. O tym dotkliwym poczuciu, że przyszłość zależy od wszystkiego, tylko nie od ciebie[s.37]*; o tych szarych chwilach, kiedy  leży się w łóżku, wsłuchuje w brzęczenie lodówki i obserwuje zdechłe muchy tkwiące w kloszu lampy. O niemożliwości pomocy drugiemu człowiekowi bez jego zgody i zrozumienia. O zranieniu przez ukochaną osobę, o absurdzie śmierci.

„Nie wystarczy desperacko rzucić się w czyjeś ramiona, aby udowodnić swoją niezależność. Trzeba naprawdę się zakochać"[s. 123].

To powieść o dwóch rodzajach losu przeplatających nasze życie: „taki, który cię dopada i taki, który sama tworzysz” [s. 257] oraz o tym, że nie zawsze potrafimy je odróżnić. O dwóch rozumieniach pustki:  jako „braku czegoś” i jako „oczekiwania na coś”[s. 259]. O smutnym końcu, oznaczającym  także nowy początek...

Miło czytało mi się tę książkę. Narracja jest przyjemna, momentami bezpiecznie przewidywalna. Ma właściwe tempo, odpowiednią dynamikę. W sposób lekki potrafi opowiadać o rzeczach trudnych, nie zamieniając ich w banał. Nie pomija drobiazgów, czynności i wrażeń, którymi wypełnione są nasze dni. Z powodzeniem skupia się na szczególe, który ułatwia i uprzyjemnia wysiłki wyobraźni.

Świat „Żółtych cytrynek” jest zwyczajny. Bezpretensjonalny, nieprzejaskrawiony, bez nachalnego ubarwiania, bez prób uatrakcyjniania akcji na siłę. Jest słodko-gorzkie życie zwykłej dziewczyny, próbującej udźwignąć codzienność – nie zawsze tak pogodną i ciepłą, jak okładka tej książki... Cały urok powieści tkwi w zwyczajności jej świata, którego nikt nie próbował uniezwyklać.

Kajsa Ingemarsson, Żółte cytrynki, tłum. Natalia Januszewska, wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2009.

*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: słowo/obraz terytoria, seria: Książki do czytania
tytuł oryginału: Små citroner gula
język oryginału: szwedzki
okładka: broszurowa
ilość stron: 304
moja ocena: 5/6
skąd: egzemplarz recenzyjny od wydawnictwa.

30 września 2011

Czasem nasycanie – Barbara Piórkowska „Szklanka na pająki”


Myślałam sobie: to przyszłość, zmieniająca się na moich oczach w teraźniejszość, ma na mnie największy wpływ. Bezpośredni, namacalny, widoczny. Myślałam: to tu i teraz się przemieniam. Przeszłość zaś jest nieruchoma i nie ma takiego znaczenia. A okazuje się, że ona nie zastygła na amen. Jest żywa i wciąż mnie dosięga. Ze swych mroków nieustannie rzuca nowe światło na moje życie. Barwy teraźniejszości miesza ze swoimi odcieniami...

W poprzednim wcieleniu Aleksandra była mężczyzną. Od początku miała dwie pępowiny: tą od matki i drugą, cienką i delikatną, która łączyła ją z lodowcem na Północy. Pierwsze chwile  po narodzinach spędziła w inkubatorze, gdzie dostrzegła Julka, swojego anioła stróża. Babcia z ojcem kłócili się o jej imię, matka dostała depresji poporodowej, a jej rolę przejął dziadek...

Bohaterka prowadzi nas przez swoje życie: dziecięce zabawy, przedszkole, pierwsze znajomości, pobyt w sanatorium, podstawówka, pierwsza miłość, pierwsze spotkanie z malarstwem, rysunki, szkice, pierwsza miesiączka, lekcje matematyki i rosyjskiego, liceum, bunt, matura, choroba babci, Akademia Sztuk Pięknych... Znamienne obserwacje, silne doznania, momenty zapisane w wieczności pamięci.

Strona po stronie Ola kreśli z słów własny portret: całościowy i dogłębny. Rzeczywisty i wyabstrahowany. Realistyczny i surrealistyczny. Fizyczny i metafizyczny. Utkany z nieokiełznanej i przedziwnej wyobraźni dziewczynki i dojrzałych refleksji kobiety. Artystka obrała właściwą perspektywę: autoironiczną i pogodną, przekorną i wyrozumiałą.

„Gdzie jest ukryta miłość, w jakim szklanym naczyniu? W dzbanku, z którego nalewa się obficie, w starożytnej szklance z czasów socjalizmu, co parzy w ręce metalową obudową, w kieliszku do wódki, szybko napełniającym się i szybko pustym. No, gdzie się chowa”[s. 135]*.

„Uczyniłeś moje oczy, napełniłeś mnie barwami nieba, ziemi, powietrza i ognia. Jestem już całkowita”[s. 137].

„Szklanka na pająki” opowiada o ludzkiej niekompletności, którą dopełniają poszczególne momenty życia. Człowiek szuka siebie i odnajduje kawałek po kawałku. Uświadamia, poznaje, zyskuje  coraz większą samowiedzę. Dobiera własne odcienie do swego życia. Takie, które wydobędą z go nijakości. Otaczająca  szarość domaga się wyrazistych barw - choćby to miała być czerń.

„To nie jest tak, że wszystkie rzeczy się kończą. Czas płynie i zamyka niektóre bramy, mnie na przykład zamknął ich bardzo dużo. Zostawia jednak coś na oścież otwartego, co się nie daje przesłonić żadną barwą, nawet czarną”[s. 159].

To historia o tym, jak nasyca nas czas. O błogosławionych reminiscencjach. Przeszłości, która wyróżnia, naznacza. Kreśli rysy na naszym portrecie. Ale także o tym, że to my jesteśmy pryzmatem zdolnym rozłożyć szary promień ma tęczę. O tym, jak dojrzeć do pogodzenia się z przemijaniem, brakiem, śmiercią, nieznośnym, nie pasującym do niczego samym sobą. O potrzebie znalezienia szkiełka, jakie pozwoli nam spojrzeć na życie pogodnie, dojrzale, bez złudzeń.

Przeszłość wciąż jest obecna. Moje teraz składa się ze wszystkich dni przeszłych. Z chwil, co minęły, lecz pozostawiły ślady w środku. Wciąż mnie zmienia – odkształca, prostuje, nagina, unosi. Wpływa na wybory i uczucia. Jestem jej owocem, a ona wieczną pogodą: słońcem, w którym dojrzewam lub deszczem, w którym więdnę. I nie jest to bezwzględny determinizm. Raczej bogactwo, z którego czerpię dobre rady.

Ta niewielka objętościowo książka (można by ją przeczytać w jeden wieczór) nie dała mi się szybko pochłonąć – to ona pochłonęła mnie i zatrzymała na dłużej. Wpadłam w jej środek, lepki jak pajęcza sieć, pełen osobliwych metafor, niełatwej symboliki, a jednocześnie prosty, bliski, bezpiecznie znajomy, już doświadczony.

Bo to książka poetycka, a więc niewyczerpana. A, jak wiadomo, dobrej poezji za pierwszym razem do końca wyczerpać nie sposób.

A to zdanie: "Najlepiej robić zapasy błękitu wcześniej"[s. 95] - to zdanie jest "moje"... :)

Barbara Piórkowska, Szklanka na pająki, wyd. Nowy Świat, Warszawa 2010.

*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Nowy Świat
okładka: miękka
ilość stron: 168
moja ocena: 5,5/6
skąd: egzemplarz recenzyjny. Dziękuję Joli za recenzję, która wciągnęła mnie w świat tej książki na długo przedtem, zanim miałam okazję go poznać.