30 października 2014

Tak wiele w naszych rękach! – Glenys Carl „W twoich rękach. Dziennik matki”


Nieprawdą jest stwierdzenie, że wszystko zależy od nas. Ale może czasem wystarczy już to, że możemy zrobić chociaż niewiele. Zrobić "co się da". I właśnie może to nasze „niewiele” to znaczy „tak wiele”...? Nie nam oceniać, ile znaczy nasze „branie spraw w swoje ręce”, owo „niewiele”. Ten obszar jest niezbadany.

„Musimy pamiętać, że bez miłości jesteśmy niczym, a cuda zdarzają się co dzień.”[s. 9*]

Historia, którą napisało życie. „Wiem, że jest w dobrych rękach... w twoich rękach”[s. 271] Glenys Carl trzyma w swoich rękach los najmłodszego syna, Scotta, który w wyniku ciężkiego wypadku znalazł się w stanie śpiączki.

Po jego niespodziewanym wybudzeniu zaczyna się nowa, jeszcze cięższa walka: o przywrócenie sprawności, o stworzenie warunków do rehabilitacji, o pozyskanie środków finansowych na przetrwanie. To także walka z systemem administracyjnym i jego bezdusznymi procedurami (chłopak uległ wypadkowi w Australii, gdzie wyjechał na studia, matka przyleciała do niego z Niemiec, cudem załatwiając wizę tymczasową).

„Doktor Rosen wreszcie obraca się w moją stronę.
- Scott przyjechał tutaj na terapię – mówię, zdobywając się na odwagę. – Ma jednak problem. Padając, złamał lewy obojczyk, a ponieważ był w śpiączce, obojczyka nigdy nie złożono. Wiem, że ta kość sprawia mu wiele bólu. Co moglibyśmy zrobić z jego lewym ramieniem?
Doktor Rosen bada górną część ciała Scotta, a potem zerka do mnie.
- Proponuję zapomnieć, że ma lewe ramię.
Zdumienie odbiera mi mowę. Jak on mógł powiedzieć coś takiego w obecności mojego syna?”[s.120]

Gdy Glenys widzi, że w zakładzie rehabilitacyjnym (z którego cytat powyżej) stan syna nie poprawia się, lecz następuje regres, wynajmuje mieszkanie i zabiera go tam na własną odpowiedzialność, aby stworzyć mu „prywatny program terapeutyczny”[s.126]. Jej decyzje są ryzykowne, intuicyjne, ona jest zagubiona i pełna obaw, wie jednak, że nie ma wyjścia i musi podjąć takie kroki: „Byłam jedynie pewna, że muszę przejąć kontrolę nad przyszłością swojego syna, że nie mogę dłużej polegać na instytucjach państwowych, kierowanych przez ludzi w mentalnością magazyniera”[s.126].

Bohaterka walczy, szuka, prosi, próbuje. Wywiesza ogłoszenia, rekrutuje pomocników. Wkrótce jej dom zapełnia się setkami wolontariuszy, dobroczyńców, darczyńców, ludzi dobrej woli. Pomagają w rehabilitacji Scotta, towarzyszą mu, organizują zbiórki i kiermasze dobroczynne, służą dobrą radą, pomysłami. Uruchamia się istna machina dobroci.

Wkrótce jednak do drzwi Glenys puka Urząd Imigracyjny i bohaterowie muszą zmienić miejsce zamieszkania. Kolejny raz będą mierzyć się z nowym, obcym miejscem i zaczynać wszystko od początku...

Ważnym problemem zaakcentowanym w książce jest pozostawianie osób z urazami mózgu samym sobie – „wielkie sumy przyznawane na ratowanie życia w nagłych przypadkach tylko po to, by przywróceniu życiu ludzie wegetowali potem miesiącami lub nawet latami z powodu braku opieki długoterminowej”[s.295]. „Kiedy bezpośrednie zagrożenie mija, kiedy staje się pewne, że pacjent przeżyje, wszyscy się odsuwają, odmawiają finansowania jego rehabilitacji, opuszczają tych samych ludzi, których za wszelką cenę starali się uratować.”[s. 184]. Zaiste: niedorzeczny, nieludzki, okrutny paradoks [por. jw.].

Nie wiem, jak autorce udało się zachować powściągliwość i wrażenie zwyczajności wśród całej serii niezwykłych faktów, wśród opisów małych i wielkich cudów. To opowieść o Dobroci i Życzliwości świata, książka z misją, z przesłaniem. Doniosłe świadectwo niesamowitej matki. I mimo to nie ma tutaj pompatyczności, górnolotnych fraz, nachalnego patosu – które potrafią podkopać autentyczność nawet najbardziej prawdziwej historii.

Nie wiem, jak udało się jej przemycić tyle ciepła i pogody pośród relacji zmagań z niepełnosprawnością i bólem, płynących z głębi serca matki rozdartego cierpieniem syna.

Nie wiem, jak udało się jej podarować nam tak ważne lekcje życia i zbudować tak głębokie przesłania – z zupełnej prostoty słów, bez filozoficznych wywodów.

Nie wiem, jak udało się jej sprawić, że ta powieść uskrzydla i inspiruje – myślałam, że raczej przytłoczy, zasmuci.

Glenys potrafiła przyciągać do siebie innych ludzi i dziękować im tym, co ma – serdecznością, wielkodusznością i swoją postawą zaraża także czytelników. I to jest chyba klucz – siła pięknej osobowości autora.

Dodam, że to książka napisana bez żadnej taryfy ulgowej, bez zasłaniania się poruszającym tematem, który miałby załatwić wszystko inne – przykryć niedostatki warsztatu, usprawiedliwić stylistyczne potknięcia.

„W duchu zastanawiam się, jak długo jestem w stanie dopełniać swój rezerwuar sił, zanim zabraknie wody. Jak głęboki jest ten zbiornik? Jak płytki? Ten obszar jest niezbadany.”[s.99, podkr. A.D.]


Glenys Carl, „W twoich rękach. Dziennik matki.”, tłum. Wojciech Usakiewicz, wyd. Niebieska Studnia, Warszawa 2007.

*cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.

wydawnictwo: Niebieska Studnia
tytuł oryginału: Hold My Hand  
język oryginału: angielski  
okładka: miękka
ilość stron: 368  
moja ocena: 5/6
skąd i dlaczego: zasoby domowych półek, zakupy. Oj, przeleżała trochę na półce. Za długo!

18 października 2014

Nasze małe piekiełko – Magda Parus „Rodzinnych ciepłych świąt”


Teściowa zatruwająca życie synowej; syn, który nie potrafi odciąć pępowiny; dzieci, które mają wszystko oprócz bliskości; rodzice manipulujący dziećmi... No i żony – żony, które z namaszczeniem pielęgnują tę atrapę rodziny. Kogo chcą oszukać...? Gdzie jest granica tego udawania, zagryzania zębów, wytrzymałości?

Dwie rodziny, dwa domy, dwie siostry, dwie historie splatające się na końcu. Obie pokazane z perspektywy kobiet.

W domu Kamili „rodzinne święta” (tu na przykładzie Wielkanocy) to znaczy siedzenie przy suto zastawionym stole wraz z mężem, synem i – telewizorem. Nie może być inaczej, TV serwuje wtedy wiele familijnych filmów, takich „o jasnych stronach życia”[s.17*]. Oczywiście obowiązkowo pójście do kościoła. Żadnych odwiedzin, żadnych gości, żadnych telefonów.

„-Mamo, to ja bym poszedł do Tomka – mówi Aduś, wędrując za nią do kuchni ze swoim talerzem.
- Ach, to dlatego jesteś taki skory do pomocy. – Kamila odbiera od syna brudne naczynie.
Chłopak wzrusza ramionami.
- Przecież i tak będziecie oglądać telewizję – bąka niewyraźnie, Kamila jednak nigdy nie miewa problemów ze zrozumieniem syna.
- Ale będziemy to robić wspólnie, jak rodzina – odpowiada surowo, lecz natychmiast mięknie. – Skoro jednak tak bardzo ci zależy...”[s.16].

W domu Leny miarą świąt (tu na przykładzie Bożego Narodzenia) są niemieszczące się pod choinką prezenty dla dziewczynek (dwie córki: Ania i Kasia), perfekcyjnie nakryty stół (Lena uwielbia dekorowanie), cały korowód potraw (to nic, że za dużo i zazwyczaj zostaje).

„Podczas drugiego dania atmosfera przy stole nieco się rozluźnia. Jest tyle potraw do wyboru, że pytania krążą nad stołem, komu pieroga, a może jeszcze łyżkę kapusty? Przez kilka minut mają o czym rozmawiać. Kasia się niecierpliwi, piorunuje wzrokiem dorosłych, ale tata ofuknął ją, kiedy spróbowała popędzać rodzinę, więc tylko zerka tęsknie w kierunku choinki.
- No proszę, kupne, a całkiem przyzwoite te pierogi – stwierdza Bronia [teściowa – dop. A.D.]. (...)
- Nie pal przy dzieciach – odzywa się Lena, którą mocno irytuje ten nowy, może raczej odnowiony nawyk męża.
- To mój dom i będę palił, gdzie i kiedy mi się podoba – odpowiada Grzegorz.
- Ależ, Grzesiu – Bronia pobłażliwie kręci głową.”[s. 88-89].

Koncept książki bardzo dobrze oddaje jej okładka: czy suche gałązki ozdobione bombkami to jeszcze choinka? Czy kilkoro osób zamieszkujących pod jednym dachem i spożywających razem posiłki to nadal rodzina? Bez wzajemnego zrozumienia, bez zaufania, bez szacunku, bez bliskości? Na przykładach kolejnych świąt autorka ukazuje rozkład relacji, wysychanie uczuć, osłabianie więzów. Wkrada się w nie chorobliwa zazdrość, rywalizacja, coraz większy brak zrozumienia, udawanie, fałsz, skrajna obojętność – aż po nienawiść i lubowanie się w krzywdzeniu bliskiej osoby. Kolejne igiełki opadają ze świątecznego drzewka, lecz bohaterki – żony, matki, synowe, bratowe, ciocie – za wszelką cenę będą dostrzegać w nim rozłożyste, pachnące, żywe świerki i jodły i na siłę tworzyć obraz sielanki.

Mimo swej zwięzłości powieść ukazuje bardzo obszerną panoramę rodzinnych stosunków. Każde zdanie buduje kawał świata w najdrobniejszych szczegółach. Może po części dlatego, że narratorka wykorzystuje dość typowe sytuacje, nigdy jednak nie popada w stereotyp, przerysowanie ani groteskę. To wielki plus – umieć zachować powagę i oddać realizm w sytuacjach, które się w głowie nie mieszczą. Historia jest do bólu prawdziwa, nieprzejaskrawiona ani odrobinę.

Autorka nie musi niczego objaśniać, charakteryzować, silić się na drobiazgowe opisy sytuacji. Wystarczy przytoczenie kilku myśli bohaterek, by czytelnik dopowiedział sobie resztę, poczuł atmosferę ich domów i wiedział o poszczególnych członkach rodziny więcej, niż wiedzą o nich one same. Kilka nut wystarczy, aby wkrótce nucić całą melodię. Uwielbiam taką prozę. Pani Magdo, chcę więcej!

Magda Parus, „Rodzinnych ciepłych świąt”, wyd. MUZA SA, Warszawa 2011.

*Cytaty pochodzą z książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron. 

wydawnictwo: MUZA SA  
okładka: świetna. Zachęciła mnie, żeby kupić. Projekt okładki: PRACOWNIA Agata Muszalska
ilość stron: 181
moja ocena: 5/6
skąd i dlaczego: zasoby domowych półek. Ot tak, spontaniczne zakupy, promocja...

3 października 2014

Świato(p)ogląd – Jimmy Liao „Dźwięki kolorów”


„Żeby widzieć naprawdę zamykamy oczy”*. Tak: patrząc w głąb siebie, można wiele odkryć. Ważne, aby potem odważnie je otworzyć i znów oglądać świat.

„Wielkie to szczęście nie wiedzieć/ dokładnie na jakim świecie się żyje” – słowami Wisławy Szymborskiej autor wprowadza nas w lekturę. Tak, może to i szczęście. Nie wiedzieć o ogromie zła, wobec którego jestem bezsilna. Jednak dla bohaterki książki to motto jest boleśnie dosłowne. Piętnastoletnia bezimienna dziewczynka jest bowiem niewidoma.

Poza wiekiem wiemy o niej niewiele. Wzrok traciła powoli, stopniowo. Na kartach książki widzimy, jak z białą laską przemierza korytarze metra. Wsiada i wysiada na nieznanych, przypadkowych stacjach, w zatłoczonych wagonach gubi poczucie kierunku. Podróżuje – jak się wydaje – bez żadnego konkretnego celu (przynajmniej w naszym rozumieniu celu).

Dźwięki otoczenia wypełniają wyobraźnię dziewczynki obrazami tak barwnymi i tak niesamowitymi, że trudno nam oderwać od nich wzrok. Właśnie owa nierealna warstwa tworzy ilustracje tej urokliwej opowieści. Bohaterka wędruje pośród swych wspomnień, wrażeń, baśniowych narracji. Śmiało roztacza przed nami panoramę marzeń i snów. Czasem są one dziwaczne, absurdalne, zwariowane, szalone. Takie dziecięce. To bardzo intymna podróż w głąb duszy, odsłanianie najbardziej ukrytych zakamarków siebie. Dziewczyna ma wiele czasu na autorefleksję, w przeciwieństwie do ludzi w metrze, którym zawsze tak bardzo się spieszy...

Przeraża mnie ten tłum w wagonach. Dziesiątki ludzi pewnych siebie (albo tylko udających pewnych siebie?), zdecydowanych, silnych, z jasno wytyczonym poczuciem celu wymalowanym na twarzach. Wśród nich – ona. Zagubiona, ślepa, bezbronna. „Często nie wiem, gdzie jestem, ani dokąd zmierzam”. „W mieście nieustannie gubię drogę/ bez przerwy źle wsiadam/ i błędnie wysiadam.”[por.**] W jej niebezpiecznej wędrówce jest niesamowita ufność i odwaga. Nie zamyka się w czterech ścianach. Wstaje i idzie. Mimo ograniczeń i lęku, mimo upadków.

W drodze ciąży jej samotność. Z coraz większą mocą odkrywa smak tęsknoty. Tęsknoty za bliskością, za kimś, kto „chciałby przeczytać jej wiersz przy oknie, o zmierzchu.” „(...) Kto przyjdzie ogrzać jej pusty pokoik”. Na kogoś, „kto przy wyjściu będzie na nią czekał. Przytrzyma parasol, rękę mocno ściśnie, odprowadzi i wskaże, gdzie są gwiazdy na niebie”[por.].

Ona i tłum. Jakaż nieracjonalna i absurdalna jest jej podróż. Bezcelowa. Tłum patrzy z dezaprobatą, drwiną, zdziwieniem, (udawaną?) obojętnością, nutką zazdrości. A ona szuka „ogrodu kwiatów w pełnym rozkwicie”, „(...) najsłodszego czerwonego jabłka i złotego liścia, co opadł na ziemię”. Chodzi własnymi ścieżkami. Nie chce jedynie przemierzać odległości z punktu A do punktu B, tak bezwiednie, automatycznie. Dla niej ważna jest sama droga, nie tylko cel podróży. Pragnie odkrywać siebie i świat wciąż na nowo. Pragnie zdumień i zaskoczeń. Bezwstydna, bezczelna marzycielka!

„Jak to jest wznosić głowę ku niebu? Zupełnie zapomniałam...
Czy wiecznozmienne chmury wciąż uwodzą ludzi?”

Czy potraficie się jeszcze oddawać marzeniom? Smuć nieracjonalne refleksje? Zachwycać kształtem chmur? Kiedy ostatnio przechadzaliście się po mieście tak bez celu, smakując chwilę? „(...) Swobodnie, bez celu, włóczyć się i błąkać.” Mamy dobry wzrok, widzimy wyraźnie, a nie dostrzegamy piękna i ogromu łask. Kto ma oczy, niechaj patrzy!

Świat bohaterki jest piękny i smutny. Piękny – barwny, pełen wrażliwości. Smutny – bo przecież nie można w nim dłużej przebywać. Czas dorosnąć, porzucić dziecięcą naiwność, zaakceptować także szarość i bezbarwność. Czas spoglądać z odwagą. Piętnaście lat – wiek symboliczny. Umowny koniec dzieciństwa.

To książka o dojrzewaniu. O zbyt bolesnym i gwałtownym doświadczeniu prawdy. O buncie i walce - o siebie, o ocalenie czegoś, co przemija. Głęboko wierzę, że w walce tej nie traci się umiejętności patrzenia w swe serce i że dorosłość nie pozbawia nas skrzydeł. A bez bolesnych prób, bez upadków - szczęście jest tylko ułudą, ciepłym kloszem, oszustwem, ucieczką.

Każdy z nas stracił kiedyś w ten sposób wzrok. Każdy przemierzał obcy świat i gubił w nim siebie. Każdy szukał własnych ścieżek. Każdy dojrzewał i potrafił dojrzeć coraz więcej i więcej. Pamiętacie...?

Niesamowita, otwierająca wielość interpretacji, niebanalna, głęboko metaforyczna, przebogata w znaczenia, przepięknie poetycka historia opowiedziana słowami i obrazami. Dla dzieci, młodzieży, dorosłych... - każdy odnajdzie w niej cząstkę siebie. To wielka duchowa uczta.

Jak zilustrowałbyś wędrówkę poprzez swoje serce...?

Jimmy Liao, „Dźwięki kolorów”, tłum. Katarzyna Sarek, Wydawnictwo Officyna, Łódź 2012.

*cytat pochodzi z wiersza ks. Jana Twardowskiego „Spieszmy się”.
**wszelkie pozostałe cytaty pochodzą z książki [jw.], nie podaję numerów stron, bo są one nienumerowane.
Fragmenty ilustracji pochodzą z książki [jw.].

wydawnictwo: Officyna
tytuł oryginału: Sound of Colors
język oryginału: chiński
okładka: miękka
ilość stron: 128
moja ocena: 6/6
skąd i dlaczego: dawno temu wygrzebałam ją z Kuferka Książkówki. Długo czekała na właściwy moment. Dojrzewała ;) Dziękuję, Ewo!