Przez miliony lat
biegłam samotnie,
w milczeniu, odważnie.
Spłonęłam, gdy na
horyzoncie ukazały się
miękkie łąki i bujne
kopuły drzew.
Cztery
wersy, dwa sugestywne obrazy, dwie sytuacje egzystencjalne. Obszerny poemat o
miłości zmieszczony w kilkunastu słowach. Wiele sensów, odwołań, motywów
zamkniętych w jednej metaforze. Prosta opowieść o tym, co trudne. Zwykła
historia o tym, co niepojęte, niezwyczajne.
Meteoroid,
okruch skalny w swojej podróży przez Wszechświat natrafia na planetę – być może
na Ziemię, w każdym razie na planetę, którą otacza atmosfera i na której życie
rozwinęło się na tyle, by powstała tam bogata szata roślinna. Dotąd
„samotnie, w milczeniu, odważnie” przemierzał Kosmos. Wpadając w atmosferę
planety, jak to meteoroid – spłonął.
Podmiot
liryczny ukrywa się za maską tzw. „spadającej gwiazdy” - jak człowiekowi kazało
sądzić jego pierwotne, zmysłowe doświadczenie nie poparte jeszcze tym naukowym,
a przechowane w języku do dziś. W wierszu jest ono nie bez znaczenia, bo
odpowiada za płeć podmiotu lirycznego. Wyrazem, który uruchamia metaforykę jest
czasownik „spłonęłam”. To on otwiera pole do interpretacji, przywołując motyw
miłości-ognia. Wprowadza mnie w przenośną przestrzeń, mnoży skojarzenia,
implikacje. Wiersz staje się świadectwem doświadczenia miłości: jej piękna i
bólu, jej nieuchronności i siły. To opowieść o radykalnej odmianie życia.
Utwór przedstawia dwie
sytuacje egzystencjalne: samotności i zakochania - wychodzenia z samotności. Bo
oto na horyzoncie pojawia się miłość. Przed nią były miliony lat (hiperbola
godna meteoroidu) odważnego lotu w milczeniu, wytrwałego rzeźbienia swojego
losu, kształtowania charakteru, bezpiecznej przewidywalności. Wystarczyła jedna
chwila, by ulec, ustąpić, stopnieć, pęknąć. Samotność wystarczała do czasu
pojawienia się tej planety o nieznanych dotąd kolorach, zapraszającej
niedoświadczoną jeszcze miękkością. Ale dotarcie do niej było ryzykowne.
Groziło cierpieniem, lękiem, śmiercią. Czy jednak liryczna bohaterka miała czas
na rozsądny wybór? Czy myślała logicznie, czy też gnała na oślep jak ćma do
świecy po torze lotu wyznaczonym przez ziemskie przyciąganie, oczarowana
zielenią? Ona - wytrącona z przeciętności, odmieniona, jakże inna: zwykła kamienna
bryła stała się właśnie jasną gwiazdą. Ona – lśni, dostrzeżona przez ukochane
oczy. Ona – rozbłyskuje niczym gwiazda, odczuwa ciepło i... ból.
C. S. Lewis pisał:
„Kochać – to być narażonym na cierpienie. Pokochaj cokolwiek, a niewątpliwie
coś schwyci twoje serce w kleszcze: może ono nawet pęknąć. Jeśli chcesz być
pewien, że pozostanie nietknięte, nie powinieneś go nikomu oddawać, nawet
zwierzęciu. Opakuj serce starannie w ulubione nawyki i drobne przyzwyczajenia,
unikaj wszelkich komplikacji, zamknij je bezpiecznie w szkatułę czy trumnę
swojego egoizmu. Ale w tej szkatule bezpiecznej, ciemnej, nieruchomej i dusznej
serce się zmieni. Nie pęknie, ale stanie się nietłukące, niedostępne,
nieprzejednane. Alternatywą tragedii lub co najmniej ryzyka tragedii jest
potępienie. Piekło to jedyne miejsce poza niebem, gdzie jest się całkowicie
zabezpieczonym przed całym ryzykiem i perturbacjami miłości. Sądzę, że
najbardziej samowolna i nadmierna miłość mniej się sprzeciwia woli Bożej niż
świadomie pielęgnowany brak miłości”[1].
„Przez miliony lat biegłam samotnie. (...) Spłonęłam (...).”
Zadziwia mnie łatwość tego wyznania. Chłodna konstatacja, bezemocjonalna
relacja z przebiegu zdarzeń. Jakby mówiła o czymś oczywistym, trywialnym,
pospolitym. Co czuje podmiot liryczny w chwili tego wyznania? Rozpacz?
Szczęście? Pretensje? Zdumienie? Niedowierzanie? A może obojętność (bo czasem
nie zauważamy cudów obok nas)? A może miłości nie potrzebne są wielkie słowa? I
nie potrzeba ich więcej tam, gdzie zaczyna się bliskość, czułość, obecność
kochającej osoby? Czy wiersz jest spontanicznym wyznaniem kochającego
człowieka, patrzącego w sierpniowe niebo? Olśnieniem równie nagłym i niezwykłym, jak ów rozbłysk na nieboskłonie? Może wobec milionów lat świetlnych
milczenia to aż nazbyt wiele słów?
Ciągle
się zastanawiam – czy osoba ukryta za metaforami jest szczęśliwa, gdy wypowiada te
słowa? Czy zawiedziona i zdruzgotana żałuje czasu, w którym samotnie i odważnie
przemierzała przestrzeń – wolna, nieskrępowana przyciąganiem do żadnego
niebieskiego ciała? Gdy miała go tak wiele tylko dla siebie, nie musiała z nikim go dzielić. Kiedy nie dotyczyło jej cierpienie i odpowiedzialność za to, co oswoiła[2].
Nie
godzę się na zamkniętą kompozycję wiersza. Wbrew dokonanej formie czasownika
„spłonęłam” chcę wierzyć, że meteoroid przemienił się w meteoryt, któremu dane
było doświadczyć miękkości łąk. A może to właśnie tutaj tkwi interpretacyjny
klucz? Opowieść dramatycznie pozbawiona została dalszego ciągu, ale czy podmiot
liryczny mógł wcześniej już doświadczyć „miękkości”? Skąd mógł wiedzieć w tej
swojej próżni, jak miękkie są łąki? I komu mógł opowiedzieć swą historię w
milczącym biegu przez pusty Kosmos? A może tylko to, co kamienne i nieczułe
musiało się rozpaść w atmosferze, może tylko lód musiał stopnieć? Przecież
miłość to wyjście z obojętności, nieczułości, egoizmu. Dojrzewaniem (do) nowych
horyzontów.
Ile
tu możliwości dopełnień! Ile niejednoznaczności! Cudownie trafna, twórcza
metaforyka, nagromadzenie znaczeń i odniesień, zręczna gra na odcieniach słów.
Tyle tajemnic, pytań i wątpliwości w czterech wersach! I żadnych odpowiedzi,
żadnych wskazówek - na szczęście.
[1] - C. S. Lewis, Cztery miłości, tłum. M. Wańkowiczowa, Warszawa 1968, s. 153-154.
[2] - Antoine de Saint-Exupéry, Mały Książę - cytuję z pamięci.
[1] - C. S. Lewis, Cztery miłości, tłum. M. Wańkowiczowa, Warszawa 1968, s. 153-154.
[2] - Antoine de Saint-Exupéry, Mały Książę - cytuję z pamięci.
Adam Zagajewski, Spadająca gwiazda [w:] tenże, Płótno, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2002, s.40.
*
Niniejszym
inauguruję pierwszy cykl na moim blogu: Interpretacje, w którym porywam
się na poezję. Opowiem Wam o moich spotkaniach z wierszami i dobrymi tekstami z
ulubionych piosenek, zwierzę się Wam z pytań i emocji, jakie po sobie
pozostawiły, przytoczę mniej lub bardziej udane próby ich interpretacji. Nie
jestem w stanie określić cykliczności tegoż cyklu, jednak, znając siebie,
uprzedzę, iż może być on cyklem nieregularnym :).
Olu, ależ się cieszę. Poezja rzadko gości na blogach książkowych. A szkoda. Tak, wiem, to trudny temat, jak sama zresztą to ujęłaś, pisząc, że porywasz się na poezję. Pięknie napisałaś, eterycznie i bardzo osobiście. Czekam na kolejne wpisy z tego cyklu. :) Aha, nabrałam ochoty na poczytanie wierszy Zagajewskiego. Ostatnio, z racji zajęć literackich, które prowadzę na UTW, sięgaliśmy po Tuwima, wcześniej po Poświatowską i Pawlikowską-Jasnorzewską, ale przyznaję, że tym czterowierszem z Zagajewskiego naprowadziłaś mnie na kolejne inspiracje. :-)Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńJolu, dzięki za ten komentarz.
UsuńRzeczywiście gości rzadko, a jeśli już, to na zasadach, hmm.. cytatu, bez komentarza. Bo to trudne, dlatego zobaczę, czy podołam. Trudno jest o niej pisać tak, żeby nie napisać rzeczy oczywistych, tak, żeby pisać sensownie i żeby jeszcze ją zrozumieć, żeby do czegoś zaprowadziła. Niektóre wiersze czytam kilka lat. Cały czas.
O takim cyklu myślałam od roku. I wciąż odkładałam te myśli.
A ten wiersz - cóż: myślałam, że już wszystko jest dla mnie oczywiste do momentu, gdy zaczęłam o nim pisać. I pisałam ten tekst tydzień. Dlatego cieszę się, że dostałam pochwałę od osoby, która jest dla mnie autorytetem, którą tak podziwiam - od Ciebie! Tak, tak, tak, Jolu!
Poświatowska pewnie tu zagości, to moja ukochana poetka, Pawlikowska-Jasnorzewska też. Sporo ich jest, sporo, ale wymaga to wiele pracy.
Cieszę się, że zainspirowałam! Korzystaj!
Pozdrawiam serdecznie! :))
Mam duży szacunek do osób, które decydują się interpretować wiersze - to wielkie wyzwanie. Sama nie podjęłabym się tak trudnej sztuki. :) Czekam na Twoje interpretacje wierszy Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, bo jakoś zawsze były mi bliskie. :)
OdpowiedzUsuńJa także. Zobaczymy, czy mnie to nie przerośnie.
UsuńDzięki :*
Bardzo cieszy mnie to, że ktoś jeszcze potrafi pisać ciekawe interpretacje! Sama uwielbiałam (i właściwie nadal uwielbiam) interpretować wiersze Szymborskiej i Różewicza, ale robię to już całkowicie prywatnie, we własnej głowie... Poezja jest często niesłusznie pomijana i niedoceniania na blogach poświęconych literaturze. A przecież jest w niej tyle ciekawego! Zagajewskiego nie znam zbyt dobrze, ale pisałam kiedyś o jego wierszu "Parkan. Kasztany. Powój. Bóg". Mam wielu ulubionych poetów, są to głównie poeci XX wieku. Odstrasza mnie natomiast poezja staropolska. Zupełnie nie mogę się do niej przekonać. Tobie życzę powodzenia w pisaniu o poezji jakakolwiek by nie była!
OdpowiedzUsuńDziękuję.
UsuńSzymborską i Różewicza uwielbiam również, choć może lepiej znam Szymborską. Widzisz, ja właśnie z tej swojej prywatnej interpretacji postanowiłam upublicznić co nieco. I, nie ukrywam, trochę się tego boję.
"Parkan. Kasztany. Powój. Bóg" - uwielbiam ten wiersz, jest w właśnie w tomie "Płótno".
Poezja staropolska mnie intryguje. Dobrze się czułam zwłaszcza w baroku. Więc może kiedyś... :)
Dziękuję, trzymaj kciuki!
Pozdrawiam!
Wspaniały i inspirujący cykl. Cieszę się, że go zaczęłaś i będę czytała każdy tekst :)
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci!:-)
UsuńBardzo mi miło! ;*