Wiele razy umieramy. Powoli i
gwałtownie. Jawnie, ostentacyjnie, na oczach świata i skrycie: niezauważalnie,
niepostrzeżenie nawet dla nas samych. W swojej ciszy.
Teresa wie, że jeśli pozostanie w Miasteczku* – umrze. W
Miasteczku brzydkim, zatęchłym, dusznym, ciosającym mieszkańców na jedną modłę,
nie pozwalającym na własne wybory, tłamszącym marzenia o byciu tym, kim chce
się być. Przygnębiający PRL. „Obcy świat, w którym zameldowała mnie matka, bo
to wszystko, ta ciasnota, ten smród rotacyjnego, ten pierwszy raz, to wszystko
nie moje przecież.”[s.23**]
Dziewczyna wie również, że umrze w domowym piekiełku: z dwiema wiecznie
kłócącymi się młodszymi siostrami "nieaniołkami", matką wiecznie zapracowaną, narzekającą,
nieszczęśliwą, ponurą, która kiedyś – niczym żona Lota, stanęła, odwróciła się
i zamarła na pozostałe lata życia[por. s. 21], z ojcem wycofanym, nieobecnym,
wiecznie naprawiającym motorower „jakby mu ktoś tam w środku, w baku czy
gaźniku, ukrył sens życia”[s. 15].
Udało się jej, zdaje na studia, wyjeżdża. Nowe otoczenie,
nowe znajomości, nowe doświadczenia – smak niezależności, innego świata. Jednak okazuje się, że
- pomimo heroicznej walki i tak wielkiej motywacji do zmian – Miasto*
także nie przynosi jej spełnienia ani szczęścia. Może jednak nie da
się tak po prostu odejść, nie spoglądając za siebie, odcinając korzenie? Może
warto mieć jakiś bagaż, fundament, coś, na czym można budować? A może nie można
tak do końca opuścić Miasteczka...?
„Nikt tu nie chce takich jak my. To całe wasze Miasto rzyga
na nasz widok, kiedy prujemy je w lewo, prawo, góra, dół zdartymi kapciami,
kiedy je obrażamy naszą jesionką z przeceny, noszoną w jesień, zimę, wiosnę. I
udajemy, że my stąd, z Kopernika, z Wallenroda, z Wajdeloty, z balkonem albo
ogrodem, z widokiem na Starówkę. A ono doskonale wie, że my z Miasteczka, z
Boryczek i innych Wydymek. Miasto się nas wstydzi!”[Lucyna, koleżanka z
akademika, s. 99]
*
Umieramy powoli: nie mogąc żyć tak, jak pragniemy. Nie mogąc
uratować naszych marzeń roztrzaskanych o ścianę rzeczywistości. Umieramy, wyzbywając się
nadziei, popadając w marazm, akceptując szarość.
Umieramy nagle, gwałtownie: kiedy zawodzą ci, którym ufamy.
Gdy tracimy tych, których kochamy. Gdy doświadczamy osobistych tragedii.
Tak, ta powieść jest gorzka. Bardzo gorzka. Tragiczna i bolesna. Rozdziera, rani, kraje serce na kawałki. Jakby autorka
sprawdzała, ile czytelnik jeszcze może znieść. Ale jednocześnie w swej goryczy
jest tak prawdziwa, tak cholernie prawdziwa, że... wielka. Przy tym narracja: lekka,
swobodna, nieskrępowana, zamaszysta, lepka w znaczenia. Pochłania,
nie pozwala się oderwać.
Narratorzy (3-osobowy i Teresa) przedstawiają mi powieściowy
świat tak, jak lubię: z perspektywy bohatera, jego emocji, uczuć, doświadczeń,
wspomnień – z jego głębi. I nie potrzeba wiele słów czy zdań, by powstawał on na
moich oczach szybko i z wielką dokładnością, bo słowa są bogate, przesiąknięte już
narracjami otaczającej codzienności. Czytelnik wsłuchuje się w tę polifonię:
rodzinnych kłótni, koleżeńskich zwierzeń, miasteczkowego szumu i miejskiego
gwaru. Słyszy tak wyraźnie, że nie tylko wyobraża sobie, nie tylko widzi, ale i
odczuwa, oddycha tamtym powietrzem.
Po lekturze w głowie zostały pytania: ile razy
można umrzeć? Ile razy można powstać z martwych? Jak żyć z tymi wszystkimi
śmieciami? Z tą „wiedzą zdobytą po cierpieniu, po nieżyciu”[s.234]? Ile
potrzeba sił, by wciąż jeszcze szukać w sobie „zgody na cudze szczęście i
własne porażki”?
„Kiedyś umarłam i muszę o tym pamiętać. (...) Nawet kiedy
oddycham, śmieję się i rozpaczam, robimy to wszystko razem, moja śmierć i ja.”[s.342]
Jak ulotne jest szczęście. Jak kruchy jest człowiek i jak wielki
w słabości. I jak mało patosu w tej wielkości. Jak wiele fałszu w patosie...
Barbara Kosmowska, „Gorzko”, wyd. W.A.B., Warszawa 2014.
*Piszę z wielkiej litery - zachowuję oryginalną pisownię autorki.
**Cytaty pochodzą z
książki (jw.), numery w nawiasach kwadratowych odsyłają do jej stron.
wydawnictwo: W.A.B., seria: z miotłą
okładka:
miękka ze skrzydełkami
ilość
stron: 350
moja
ocena: 6/6
skąd:
zeszłoroczny prezent spod choinki. Zażyczyłam sobie. Kiedyś zachwycił mnie "Niebieski autobus". "Gorzko" jest do niego nawet bardzo podobne. Ale jakże inne, jak inne... A przy okazji bardzo polecam Wam genialną recenzję Oli.
Tak... "Gorzko" to opowieść o bolesnym dojrzewaniu i o walce o szacunek dla siebie. To także jedna z najpiękniejszych relacji między babcią i wnuczką... Tu nie chodzi o same uczucia, o wzajemne wsparcie. Tutaj przeżycia babci w jakiś sposób stanowią schedę dla wnuczki, kamyczek dokładany do fatum, jaki nad nią zaciąży... To przecież także książka, która zawiera syntezę losów polskich... Książka o której łatwo się nie zapomina...
OdpowiedzUsuńO, tak, Olu! Ty to wszystko odkryłaś tak pięknie...
UsuńJa też celowo nie wspominałam w recenzji o wątku babci, czy też innych bohaterek, bo chyba nigdy bym jej nie napisała, a czas bardzo mnie teraz goni...
:*
Świetna recenzja. Książkę przeczytałam niedawno i jestem pod wrażeniem. Na pewno sięgnę po inne książki tej autorki.
OdpowiedzUsuń